Tylko marzenia nie potrzebują botoksu i liftingów, są wiecznie młode.
Urodziłam się w czerwcu, więc już od kwietnia szturcham czas kijem. Niech glob prędzej się kręci, każdemu spieszno do tortu z lodami, baloników i prezentów! Oraz do wakacji: bo jakiś krasnoludek we mnie wciąż nie przyjął do wiadomości, że szkoły mam dawno za sobą i nieustannie nadaje: czerwiec = wolność, czerwiec = wolność, czerwiec...! Najwyraźniej, starzejąc się, nie nabieram rozumu. Trwam pośrodku pomiędzy dziecinną głupotą a starczym zdziecinnieniem, jak czerwiec między wiosną i zimą. Czerwiec to dobrowolność wstawania z łóżka o brzasku, choć w innej porze roku nawet pod przymusem ciężko się podnieść o ósmej. Kto jeszcze wie, jak rześkie, niewinne i czyste są świętojańskie ulice o godzinie czwartej?!
Niewielu jest takich wariatów, przynajmniej na warszawskiej Ochocie. Najczęściej nie spotykam nikogo: tylko drzewa, sroki i ja. Ulice moje, drzewa, krawężniki, tylko sroki odlatują, zanim je złapie pani świata, akuszerka lata. Można tańczyć na jezdniach, pośrodku największych skrzyżowań. Można wąchać do woli powietrze i ziemię, czasem wiatr albo deszcz, co się tam trafi... Kto jeszcze poza mną wie, że smog skrapla się z rosą – a potem przez kilkanaście świętych minut miasto nie śmierdzi?! I milczy: nic nie dyszy, nie szlocha, nie dudni. Taka cisza, zatrzymany zegar – i tylko dla mnie cud istnienia, sen o jawie. A światło karmi człowieka przez skórę… (aż do solidnego śniadania).
Naprawdę, trudno siedzieć w takim rozpasaniu słońca i zieleni niczym depresyjny przydrożny świątek, spłakany do dna. Nie, nie umiem w czerwcu opłakiwać strat, żałować grzechów – mam apetyt na kolejne. Marność bytu podoba mi się. W czerwcu jestem lekka i leśmianowska: malina, latawiec – pijana powietrzem w kościach i kościołach. A z wieczora otwieram opakowania Gwarantowanych, Aksamitnych, Jaśminowych Nocy, Idealnych Do Patrzenia Na Gwiazdy, Nawet Gdy Ich Nigdy Nie Było, Nigdy Nie Będzie Albo Dawno Nie Ma.
reklama
Nie urodziłam się w kupalną noc, lecz kwadrans po trzeciej, w jeden z tych poprzednich świtów, w które pieczono smaczne pasztety, zbierano chrust oraz czyszczono paleniska, sypiąc popiół w jeżyny na uroczyskach. Może dlatego nie doświadczam smutku przemijania. Nie obijam się o ścianę z betonu między czernią i bielą. Może jestem chora… Owszem, lecz nie aż tak poważnie, jak inni są zdrowi.
Dzień od nocy jest o jeden skok przez miękką zasłonę płomienia i dymu… W czerwcu łatwo popatrzeć w przyszłość i w nie swój jeszcze świat, świat tych, którzy odeszli... W aksamitne i bezgwiezdne noce siedzę zatem sama na balkonie. Ciemność je wydłuża centymetr po centymetrze, dziecko spokojnie śpi; a wnuki są coraz bliżej i bliżej... Kwitną na różowo oleandry po babci. Kilkaset kilometrów stąd wzbiera sokiem jabłoń, posadzona na wieść o moim urodzeniu, karmi jabłka; kto trzeba już szykuje skrzynkę na nie – tak samo, jak kiedyś szykował skrzynkę jego dziadek i ojciec… I nawet gdy cios siekiery zakończy żywot drzewa, a cios kosy – żywot mój, pozostaną nasze sny i cienie: była jabłoń, byłam ja, był Babilon.
Siedzę, wspominam nieżyjących przyjaciół, z którymi gadało się bez pośpiechu o wszystkim i niczym. Przybliża nas kotara rozgwieżdżonego nieba i szeptem kończymy rozmowy. Albo po cichu tak siedzimy razem, w jaśminowej zgodzie. A nocny ogień nas oczyszcza, uzdrawia z niepokoju i gangreny ciągłego niedosytu. Nauczył mnie tych wypominków przybrany brat Janek, z którego taka właśnie bezgranicznie dobra noc zdjęła raz schizofrenię.
Zaledwie na kilka godzin odpuściła cierpienie, którego przez dziesięciolecia nie gasiły tabletki. Ale przerwa w wyroku wystarczyła, by zdążył mnie nauczyć, iż życie poczciwe jest proste jak drut. Wymaga jedynie zgody na wszystko, co będzie, podszytej nadzieją, że tak czy siak skończy się dobrze. Wszystko skończy się dobrze: to, co stanie się po mojej myśli – i co się stanie tej myśli wbrew. Życie ma sens samo przez się i samo w sobie. Każde życie, najbardziej marne, ma sens, bez żadnych tłumaczeń. Że najgorsza rzeczywistość tu i teraz – lepsza jest o nieba od lęku przed przyszłością
W czerwcu napełniam zbiorniki nadzieją. I zapachami: takimi prawdziwymi, bez konserwantów, bez nuty bergamotki z aerozolu. Zapachami, które śpiewają wolne krajobrazy. W czerwcu jest dość wilgoci, by odżył szlam na bagnach, napuszyły się północne mchy na korze; pociemniała piaskowa róża z Sahary na półce. W czerwcu dość suszy, żeby kijanki zrzucały ogony, a syreny dostawały nóg – i dla miłości schodziły na ląd. Czerwiec jest jak pękająca zagadka: z suchej szparki w poczwarce rozkwitają skrzydła i buchają w słońce.
Zatrzymaj się na chwilkę, właśnie w czerwcu. Dla dziecinady: lipowej gałązki zerwanej w wigilię świętego Jana.
Dla białej wstążki na gałązce – powieszona na ścianie będzie sypać pieniądze przez okrągły rok. A jak się nie wzbogacisz, to… Też bez znaczenia – boć od początku nie było w tym sensu za grosz. Zatrzymaj zegarek, zawieś sprawy na kołku, porzuć obowiązki. Ty idź w las po kwiat paproci. Że go nie ma?!... Nie ma też ideału, władzy, winy i kary, nie ma sukcesu, kariery, królestw i majątków. Wszystko to piach, oszustwo, siwy popiół i nawóz dla jeżyn – a przecież ich szukasz, a przecież je gonisz. Dla nich czasu nie żal. Idź ze mną po kwiat paproci. Po marzenie, wspomnienie z wesołej przyszłości. Zostaw po sobie dłuższy cień.
Iwona L. Konieczna
dla zalogowanych użytkowników serwisu.