Strona 1 z 2
Dla wielu ludzi Sahara to tylko bezkresne morze gorącego piasku. Są jednak i tacy, dla których pustynia jest tym, czym ocean dla żeglarza i góry dla alpinisty: wyzwaniem, tęsknotą, tajemnicą, domem...
Spotyka się ich w Azji (Mongolia, Kazachstan, Kirgizja) i tutaj, w Afryce. Jeszcze do niedawna przemieszczali się po całym terytorium Sahary: od Mauretanii po Sudan i od Tunezji po Mali. Dziś nie wędrują już tak daleko, ale wciąż jeszcze za nic sobie mają sztuczny, postkolonialny podział Czarnego Lądu. Ich życie jest mozołem, który znoszą ze zdumiewającą pogodą ducha. Nomados to po grecku „pasterski koczownik”. Próbując jednym słowem określić nomadę, trzeba by powiedzieć, że to człowiek wolny.
Nic bowiem nie daje takiego poczucia wolności, jak bezkres i bezmiar pustyni. Berberyjskie plemię nomadów, z którego pochodzi Ali, nazywa się Es-Sabrija. Nazwa wywodzi się od miasta na południu Tunezji, gdzie najczęściej szukają schronienia przed letnimi upałami. Nomadowie z Es-Sabrija znani są z łagodnego usposobienia i z tego, że zawsze unikali przelewu krwi. Nawet wówczas, gdy trzeba było toczyć spór z innymi plemionami o rzecz dla nich najważniejszą: wodę i pastwiska.
Ali nie chodził do szkoły. Jego ojciec, Messaoud, twierdzi, że wiedzę, która naprawdę do życia potrzebna, nomada zdobywa w domu. Messaoud cieszy się w swym plemieniu opinią mądrego człowieka, bo widział w życiu niejedno. Widział wyschnięte studnie i ludzi umierających z pragnienia. Był za górami, w Algierii i widział tam wojnę. Poznał słodki smak bogactwa, gdy jako 20-letni chłopak odziedziczył dwa wielbłądy, ale poznał też gorycz nędzy, gdy wyzdychało mu stado kóz, a do wyżywienia pozostało dziewięcioro dzieci.
Nauczył Alego liczyć owce i garbować ich skórę. Pokazał mu, jak wyssać jad żmii i zrobić pastę z bylicy, która łagodzi ból po ukąszeniu skorpiona. Wytłumaczył, że kiedy jest gorąco, należy się ubrać, a kiedy upał staje się nie do zniesienia, najlepiej wypić kubek słodkiej herbaty z mięty. Matka nauczyła Alego wypiekać chleb w popiele, gotować kuskus i wiązać turban na głowie. A Ali do tego zestawu umiejętności dorzucił jeszcze dobrą znajomość francuskiego i angielskiego.
reklama
Trzeci filar Koranu Języków uczył się od turystów, którym pokazuje Saharę. Tyle tylko, że zna je wyłącznie w mowie. Z czytaniem i pisaniem ma spore problemy, bo w domu była tylko jedna książka i to po arabsku – Koran. Nie czytał świętej księgi islamu, ale zna to, co najważniejsze: pięć filarów swej wiary. Najbardziej utkwił mu w pamięci trzeci, ten, który nakazuje pomagać biednym i słabym.
Północnoafrykańscy nomadowie dopiero w XVII wieku, za sprawą migrujących ludów arabskich, przyjęli islam i dlatego ich religijność nie jest tak ugruntowana jak innych wyznawców Mahometa. Ale może właśnie dzięki temu są ludźmi niezwykle otwartymi i życzliwymi.
Kiedy w ich namiocie utkanym z wielbłądziej wełny pojawi się gość, cieszą się, jakby odwiedził ich sam Allach. Być może zawdzięczam Alemu życie. Być może, bo trudno przewidzieć, co by się stało, gdyby któregoś dnia nie stanął na mojej drodze i gdyby mnie z tej drogi nie zawrócił. Był marzec, trzeci miesiąc mojego pobytu na południu Tunezji. Wydawało mi się, że znam już pustynię i zasady, jakimi trzeba się kierować, by tam żyć i przeżyć. Ale wciąż tkwiły we mnie europejskie przyzwyczajenia.
– Tu u nas, na Saharze – usłyszałem potem – jest zupełnie odwrotnie niż w Europie: możesz zaufać człowiekowi, ale nie wolno wierzyć mapie i drogowskazom.
Wracałem z Matmaty do mojego mieszkania na Djerbie. Mapa i drogowskaz utwierdzały mnie w przekonaniu, że skracam sobie drogę, tymczasem jechałem w głąb pustyni. Bez wody, jedzenia, zapasu paliwa i zasięgu w telefonie. To wtedy właśnie zrozumiałem, o czym pisali Mungo Park, Rene Caillie, Heinrich Barth, wielcy podróżnicy, którzy próbowali dostać się do legendarnego Timbuktu w sercu Sahary.
Ta pustynia wciąga jak grzęzawisko. Brniesz dalej, ku zagładzie, jak ćma lecącą ku świecy. Na szczęście w moim przypadku ten płomień świecy okazał się ogniskiem rozpalonym przez dwóch młodych nomadów. Ali gotował pożywną zupę z ciecierzycy, zwaną po arabsku leblebi, a Hatem dorzucał do ognia pęczki suchej trawy. Przenocowałem z nimi przy ognisku. Rankiem Hatem zaprzągł muła do dwukołowej koritty i powędrował dalej, a Ali wrócił ze mną. Miał mi pokazać właściwą drogę do domu. Okazało się jednak, że pokazał mi znacznie więcej: ginący świat pustynnych koczowników.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.