Strona 1 z 3
350 milionów ludzi podąża ścieżką, którą dwa i pół tysiąca lat temu wytyczył Budda. Dziś już nie tylko w Azji, lecz niemal w każdym zakątku świata, również w Polsce. Co sprawia, że buddyzm zrodzony na Wschodzie tak fascynuje i pociąga człowieka Zachodu?
Założyciel buddyzmu nie był Bogiem ani nie doznał boskiego objawienia. Podkreślał, że jest tylko człowiekiem i nie chce, by oddawano mu nabożną cześć. Stało się inaczej. Wielu ludzi, którzy nie potrafią w pełni zrozumieć nauk Buddy, modli się do niego, składa mu ofiary, prosi o łaski. Nazywał się Siddartha Gautama. Urodził się w piątym, może szóstym wieku przed Chrystusem, w arystokratycznej rodzinie. Legenda głosi, że zamożny ojciec wychowywał go w cieplarnianych warunkach.
Któregoś dnia, już jako dorosły mężczyzna, Siddartha opuścił jednak pałac i spotkał kolejno: zgrzybiałego starca, człowieka pokrytego wrzodami, kondukt pogrzebowy i promieniującego spokojem ascetę. Tak dowiedział się o istnieniu starości, chorób i śmierci.
W opowieści tej kryje się głębsze przesłanie. Kto dzięki bogactwu i władzy izoluje się od świata, nie wie, czym naprawdę jest życie. Nie zdaje sobie sprawy, że także jego dotknie to, co zobaczył przyszły Budda. Bo nieodłącznym elementem życia jest cierpienie.
Najgłębsza prawda o życiu
– Dlaczego musimy cierpieć? – pytał Siddartha. Odpowiedź, której udzielił, stała się fundamentem buddyzmu.
Nie znalazł jej od razu. By nic nie przeszkadzało mu w poszukiwaniach, porzucił pałac, rodzinę i wyruszył na wędrówkę po Indiach. Spotykał hinduskich ascetów, którzy wcześniej zerwali z cywilizacją. Żaden z nich nie potrafił mu udzielić satysfakcjonujących wyjaśnień. W końcu sam zaczął się umartwiać. Robił to tak gorliwie, że omal nie umarł z głodu i wyczerpania.
reklama
Wtedy zrozumiał, że droga do poznania prawdy nie prowadzi przez skrajną ascezę. Przestał dręczyć swoje ciało, usiadł pod drzewem figowym i pogrążył się w medytacji. Tradycja głosi, że tkwił tam nieruchomo przez 49 dni. Książę demonów Mara próbował przerwać jego kontemplację, na przemian kusząc i strasząc. Siddartha nie dał jednak ani uwieść powabnym córkom Mary, ani zastraszyć potworom. Wytrwał, dotarł do kresu poznania i doznał wewnętrznego oświecenia. Stał się Buddą, czyli Przebudzonym, Oświeconym.
Po przebudzeniu zaczął głosić nową naukę. Świadkami jego pierwszych wystąpień było pięciu uczniów. Grono słuchaczy szybko się jednak powiększało, gdyż wieść o pojawieniu się mędrca, który poznał najgłębszą prawdę o życiu, rozniosła się po okolicy. Po sześciu latach poszukiwań Budda z przekonaniem odpowiadał bowiem na pytanie, które sam sobie kiedyś zadał: Dlaczego człowiek musi cierpieć?
– Cierpimy, bo dążymy do spełnienia swoich pragnień – tłumaczył. – Jednak jeśli je spełnimy, to albo przychodzi rozczarowanie i zaczynamy pragnąć czegoś innego, albo strach przed utratą tego, co zdobyliśmy.
Te pragnienia dotyczą nie tylko rzeczy materialnych, ale także ambicji, pasji i… życia. Budda uczył, że wszystko to są rzeczy przemijające i złudne. Pragniemy więc nie tego, czego powinniśmy i dlatego cierpimy. Bo kiedy człowiek nie wie, kim jest i traci siły na pogoń za tym, co wydaje mu się szczęściem, a naprawdę jest ulotne jak wiatr, nieuchronnie dopadnie go zły los.
Wędrujące dusze Uczniowie pytali mistrza, czy skoro poznał prawdę o przyczynach cierpienia, wie także, jak go uniknąć. I Budda odpowiadał, że jedynym sposobem jest wyzbycie się złudnych pragnień. Logiczne, ale czy wykonalne? Jak wyrzec się wszystkiego, co wydaje się sensem życia? Zdaniem założyciela buddyzmu można tego dokonać właśnie dlatego, że tylko „wydaje się”.
Przebudzenie to bowiem nic innego, jak poznanie najgłębszych, najbardziej prawdziwych pragnień człowieka. Ich już wyrzekać się nie trzeba, bo według Buddy są nimi miłość i współczucie dla wszystkich ludzi. Zdobycie tej wiedzy wymaga wielu wyrzeczeń i wysiłku, ale tylko ona pozwala odróżnić złudzenia od rzeczywistości. Kto jej nie posiądzie, wciąż będzie gonił za majątkiem, karierą, władzą i nie uniknie cierpienia.
Jeśli nie w tym, to w następnym życiu. Jednym z podstawowych dogmatów buddyzmu jest bowiem wiara w reinkarnację, czyli wędrówkę dusz. Ale to nie Budda stworzył tę ideę. W jego czasach była już w Indiach tak rozpowszechniona, że uznał ją za oczywistą i niepodlegającą dyskusji. Bez reinkarnacji nauka Siddarthy Gautamy byłaby jedynie zbiorem zasad moralnych, a nie religią. To ona tłumaczy, dlaczego cierpią również istoty tak niewinne jak dzieci czy ludzie wolni od żądzy posiadania i wygórowanych ambicji.
Według buddyzmu życie ani nie zaczyna się w momencie narodzin, ani nie kończy wraz ze śmiercią. To tylko dusza zmienia swą cielesną powłokę, a o jej losie decyduje karma – suma uczynków popełnionych w poprzednich wcieleniach. Im zatem więcej zła człowiek wyrządzi w obecnym życiu, tym więcej cierpienia zazna w następnym. Dlatego celem nakazanych przez Buddę wyrzeczeń nie jest troska o poprawę obecnej sytuacji człowieka, lecz o przyszłość jego duszy.
Wieczny spokój – Tak, jestem buddystką – zapewniała mnie Aneta, którą spotkałem w jednej ze świątyń w Laosie. – Pracuję w nieustannym stresie i gdyby nie codzienna medytacja, pewnie bym zwariowała. Na urlop od kilku lat wyjeżdżam do Azji, żeby uciec od naszego zwariowanego świata i spędzić jak najwięcej czasu w ciszy klasztorów. Wracam jak nowo narodzona.
Podobnie myśli wielu Europejczyków i Amerykanów płacących ciężkie pieniądze za kursy medytacji. Nie ma w tym nic złego, ale traktowanie medytacji i innych praktyk jak środka na poprawę samopoczucia to mylenie religii z psychoterapią i technikami relaksacyjnymi. Prawdziwy buddysta nie medytuje po to, by odzyskać spokój wewnętrzny czy energię potrzebną do zmagań z problemami codzienności. Dąży do trwałej wewnętrznej przemiany i zdobycia wiedzy, która uchroni go przed skażeniem duszy nowymi „grzechami”.
Wierzy, że dzięki temu w następnych wcieleniach będzie się coraz bardziej zbliżał do ostatecznego celu, jakim jest wyrwanie się z koła samsary, czyli cyklu kolejnych narodzin i śmierci. Gdy tego dokona, jego dusza pogrąży się nirwanie. To kluczowe dla buddyzmu i trudne do zrozumienie nawet dla jego wyznawców pojęcie. Najczęściej określa się je jako nieskończoną pustkę lub nicość, ale nie jest to ścisła definicja.
– Nirwana nie jest pustką – tłumaczyli mi mnisi ze Sri Lanki. – To jakby miejsce poza czasem i przestrzenią, w którym dusza nie zaznaje żadnych emocji, uczuć i pokus, więc niczego już nie pragnie i na zawsze uwalnia się od cierpienia. Trwa w wiecznym spokoju.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.