Malverde był szlachetnym rozbójnikiem, który zabierał bogatym, by rozdawać biednym. Dziś w meksykańskich kioskach można kupić pocztówki z jego wizerunkiem. Na szczęście – cokolwiek zamierzamy.
Odlatywałem z Meksyku. Na lotnisku żegnała mnie para przyjaciół. Gdy już uścisnęliśmy się z Enrique, który był moim przewodnikiem podczas wyprawy do indiańskich szamanów z Sierra Mazateca, Alejandrina zdjęła z szyi i włożyła mi przez głowę rzemyk z główką jaguara wyrzeźbioną z wielkim kunsztem w zielonym jadeicie.
– Weź ją – powiedziała – mnie już przyniosła dosyć szczęścia! To kopia azteckiego klejnotu. Symbol twórczej energii przyrody.
– Jeżeli celnicy cię z tym złapią – ostrzegł Enrique – trudno będzie dowieść, że to nie archeologiczny oryginał! Nie odlecisz tym samolotem…
– A od czego Malverde? – zawołała Alejandrina. – On cię przeprowadzi przez kontrolę! – zapewniła ze śmiechem.
Tak dowiedziałem się o istnieniu tego świeckiego świętego, patrona przemytników, naciągaczy, złodziei, handlarzy narkotyków i mafijnych bossów. Alejandrina żartowała, że z jego pomocą uniknę szczegółowej kontroli. Kupiła w kiosku pocztówkę z jego podobizną i chciała włożyć mi ją do kieszeni, ale Enrique zaprotestował.
– Jeśli znajdą ten obrazek, od razu się upewnią, że chce coś przemycić!
– To prawda! – przyznała. – Ja będę trzymała zdjęcie, aż skończy się kontrola.
Na tym stanęło. Ukryłem jaguara pod koszulą i z duszą na ramieniu ruszyłem do odprawy. Sukces był częściowy. Czujna celniczka przegapiła jaguara, ale zarekwirowała nożyk do otwierania kopert. Siedząc w samolocie, pomyślałem, że spryciarz z tego Malverde: wiedział, jak odwrócić uwagę od jaguara!
Malverde! Przeprowadziłem dochodzenie i teraz wiem o nim sporo. Od razu wydał mi się postacią w rodzaju angielskiego Robin Hooda lub słowacko-polskiego Janosika. Przeczytałem, że za życia był „hojnym bandytą”, „aniołem biedaków”, a ostatnio stał się nawet „świętym narkomanów”. Ale – po kolei!
Malverde stopniowo awansuje do wyższej klasy. Kiedyś był patronem biedaków, teraz pod jego opiekę oddają się narkotykowi bossowie.
Dzisiaj przed niebieską jak farbka kaplicą świętego bandyty ludzie sprzedają bibeloty, świece i obrazki. Malverde, ubogi rabuś ze wzgórz, wygląda na nich jak koncertowy idol: smoliste włosy, oczy jak węgle, czarne brwi, przylizany wąsik, śnieżna koszula, apaszka pod brodą… Popiersie w kapliczce otaczają wisiorki, czapki bejsbolowe, taśmy i płyty CD z litaniami do bandyty, szeregi jego gipsowych miniaturek owiniętych w plastyk. Wokół leżą stosy wyblakłych fotografii dzieci i mężczyzn w kowbojskich kapeluszach.
Świstki papieru z pełnymi błędów, odręcznymi podziękowaniami: „Dziękuję, Malverde, za ocalenie od narkotyków”; „Dziękuję ci, Malverde, że nie straciłem ręki i nogi”; „Drogi święty i cudowny Malverde, piszę ten list, abyś mi pomógł w kłopocie z pewnymi przyjaciółmi, tak żeby więcej na mnie nie spojrzeli. Spraw, by zapomnieli. Spraw, proszę, żeby zostawili w spokoju moich rodziców i moją siostrę i mnie. O to cię proszę, Malverde, byś uczynił tę łaskę… Mieszkam w Los Angeles, w Kalifornii. Twój syn, Angel Cortem”. W każdą rocznicę śmierci tysięczne tłumy dają tu wyraz czci i wdzięczności za cuda. Malverde stopniowo awansuje do nieco wyższej klasy, a w jego kulcie następuje punkt zwrotny. Dotychczas patronował biedakom, teraz...
„Święty” od narkotyków
Miejska legenda głosi, że w latach 70. ubiegłego wieku słynny capo Julio Escalante dowiedział się, iż syn Rajmundo prowadzi za jego plecami własne interesy. Zraniona duma kazała mu wysłać ludzi, by zabili syna. Ci oddali strzały i ciało wrzucili do morza. Tonący Rajmundo, gdy śmierć już zaglądała mu w oczy, oddał się pod opiekę Malverde. Uratowany przez rybaka, przypisał „cud” świętemu bandycie i dał tym początek jego kultowi jako opiekunowi handlarzy narkotyków, którzy w stanie Sinaloa są ludowymi bohaterami.
Osławieni capo, jak Ernesto Fonseca, Amado Carrillo czy Rafael Quintero pielgrzymowali do kaplicy. W ten sposób Malverde stał się religijnym obliczem „narkokultury”, o której nawet nie słyszał za życia. Przemytnicy przed wysłaniem transportu „prochów” do USA proszą go o ochronę. Jeśli przemyt się uda, płacą lokalnym mariaczi za granie serenad bandycie lub fundują plakietkę z podziękowaniem za „oświetlenie drogi”. „Święty” ma i inne zasługi, jak pomoc złodziejom, którzy przed „skokiem” oddają się pod jego opiekę lub emigrantom przekraczającym nielegalnie granicę. Na pustynnych ścieżkach prowadzących zdesperowanych biedaków do „amerykańskiego snu” można znaleźć, skryte wśród kaktusów, poświęcone mu kapliczki. Ale są one i w miejscach tak odległych, jak Los Angeles w USA i Cali w Kolumbii.
Kościół katolicki oczywiście nie uznaje takiego „świętego”, jak i wielu podobnych postaci popularnie czczonych w Ameryce Łacińskiej. Według socjologów jest on ucieleśnieniem oporu najuboższych przeciw bogatym i obdarowanym. Jest mitem o sprawiedliwości i pragnieniu równego podziału dóbr. Jako taki przeniknął do świata kultury, inspirując artystów i literatów. Piosenki i ballady sławią jego wyczyny i cuda. W księgarniach są fabularyzowane biografie, z teatralnych desek nie schodzi sztuka „Jeździec Opatrzności Bożej”, a jej dwie wersje filmowe wciąż kwyświetlane są na ekranach kin.
„Jeśli Malverde naprawdę istniał – napisał dramaturg Heraclio Bernal – wiara w niego jest czymś niezwykłym. Ale jeśli nie istniał nigdy, jest to jeszcze bardziej osobliwe, ponieważ ludzie to stworzyli, aby osiągnąć sprawiedliwość, której się im odmawia. Włożyli w to wiele wiary. Jeśli nie ma wiary, nie ma cudów”. Moja przygoda z Malverde miała równie niezwykłe zakończenie. Po powrocie do kraju dostałem list od Alejandriny z wyznaniem, że moja główka jaguara wcale nie jest repliką, ale autentycznym azteckim wyrobem, liczącym co najmniej 500 lat. Nie przyznała się do tego, wiedząc, że nie mógłbym przyjąć takiego podarunku. Malverde naprawdę się popisał!
Maciej Kuczyński
dla zalogowanych użytkowników serwisu.