To był Sylwester na jednej z wielu afrykańskich wysepek… Pogodziłem się już z tym, że spędzę go samotnie. Pocieszało mnie to, że w miejscu, gdzie blisko 50 procent ludności wyznaje hinduizm, niewiele osób będzie celebrować Nowy Rok. Samotność nie jest wtedy tak dotkliwa…
Bardzo lubię podróżować, ale nie podróżować lubię jeszcze bardziej. Najchętniej siedziałbym w domowym zaciszu i oglądał programy krajoznawcze. Co jednak zrobić, kiedy mój ciepłolubny organizm nie jest w stanie przetrwać w temperaturze poniżej zera stopni, a ciemności, w jakich pogrąża się nasz kraj między listopadem a kwietniem, wywołują u mnie skrajną postać depresji?
Z konieczności zatem odlatuję jesienią wraz z co mądrzejszymi ptakami do krain o przyjaznym człowiekowi, subtropikalnym klimacie. Wracam w maju, kiedy i ciepłolubne ptaki wiedzione niezawodnym instynktem powracają do swych nadwiślańskich gniazd. Nie widziałem śniegu od sześciu lat, lód oglądam tylko w drinkach i mam nadzieję, że tak zostanie.
Jestem więc podróżnikiem mimo woli. Wymieniając niedogodności towarzyszące takiemu życiu, nie sposób pominąć i tego, że najważniejsze polskie święta spędzam z obcymi ludźmi, w odległych zakątkach świata, najczęściej samotnie.
Dwa lata temu uciekłem przed znienawidzonym śniegiem i jeszcze bardziej znienawidzonym pośniegowym błotem w ostatnim momencie, przenosząc się na Mauritius, afrykańską wysepkę położoną niecałe tysiąc kilometrów na wschód od Madagaskaru. Wbrew opinii o panującej tam drożyźnie znalazłem pensjonat, gdzie doba kosztuje cztery dolary, i wynająłem w nim pokój na całą zimę.
Wyprawy na pobliski Madagaskar, Zanzibar, do Kenii i Tanzanii odłożyłem sobie na rok następny, listopad i grudzień zaś postanowiłem spędzić na wyspie, która przez lata była przystanią dla piratów i korsarzy przemierzających krzyżujące się tu szlaki Oceanu Indyjskiego.
Bóg najpierw stworzył Mauritius, a dopiero potem, wzorując się na nim, wybudował raj.
Sara okazała się przedsiębiorcza i już po godzinie mieliśmy dorodną sztukę marlina, którą wyprosiła u miejscowych rybaków. Thorsten z kolei błysnął talentem kulinarnym i budując na plaży prowizorycznego grilla, wspaniale upiekł rybę w liściach bananowca. Chleba, opłatka i choinki zabrakło, ale za to złożyliśmy sobie życzenia i odśpiewaliśmy wspólnie „Stille Nacht! Heilige Nacht!” (niem. „Cicha noc! Święta noc!”). I to właśnie melodia tej egzotycznej na Mauritiusie piosenki przyciągnęła bawiącą się nieopodal młodzież.
– Rum z colą? – zapytała zalotnie uśmiechnięta Kreolka i nie czekając na odpowiedź, sięgnęła po butelkę zimnego Green Island. Dosiadł się jeszcze jej przyjaciel i dwie inne dziewczyny. Wznosząc kurtuazyjny toast za „perłę Maskarenów”, bo tak nazywany bywa Mauritius, nie mogliśmy oderwać oczu od tańczących na plaży par.
– Co robicie w Sylwestra? – zapytała Kreolka. Sara i Thorsten odlatywali w przeddzień Nowego Roku do Hamburga. Ja zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że spędzę go pewnie na plaży.
– Zapraszamy w takim razie do nas – zaproponowała dziewczyna, podając mi adres dzielnicy na przedmieściach cieszącego się złą sławą miasteczka Tombeau Bay.
W salonie z falistej blachy
Ostatni dzień tego roku był upalny, jak zresztą większość grudniowych dni na Mauritiusie. Do Tombeau Bay wybrałem się po zmroku, idąc niespiesznie aleją kwitnących na czerwono flamboyantów, palm butelkowych i roztaczających narkotyczną woń krzewów cynamonu. Nie chciałem jechać skuterem, wiedząc, że rum z trzciny cukrowej to narodowy trunek Kreoli i że na jednej butelce się nie skończy. Na rogatkach miasta zatrzymał mnie patrol policji.
– You should not walk here, it’s dangerous area, sir (ang. „Nie powinien pan tędy spacerować, to niebezpieczna dzielnica”) – ostrzegł mnie oficer i zaproponował odwiezienie do hotelu.
– Nie mieszkam w hotelu, idę do znajomych świętować Nowy Rok – odpowiedziałem, pokazując mu adres. Policjant popatrzył na mnie z niedowierzaniem, po czym zaproponował, że podwiozą mnie na miejsce.
– Jeśli podjedzie pan tam z nami – wyjaśnił – jest szansa, że wróci pan cały do domu. To niebezpieczna ulica kreolskiej biedoty – powtórzył raz jeszcze, zapraszając mnie uprzejmie do radiowozu.
Ta dzielnica to szereg budek przypominających garaże z epoki PRL-u. Głównym ich budulcem są rozcięte beczki po oleju silnikowym oraz blacha falista, genialny materiał, z którego da się zbudować dom od piwnicy aż po dach. Do takiego też domu zostałem zaproszony. Moi znajomi z plaży zdziwili się, że przyjeżdżam w eskorcie policji, ale uśmiech nie zniknął z ich twarzy. Są to bowiem ludzie, których oczy rzadko bywają smutne, a na troski i frasunek mają jedną receptę: rum, taniec i śpiew. Policjanci zamienili z nimi kilka zdań po kreolsku, życzyli mi dobrej zabawy i odjechali w kierunku Port Louis.
Bez łańcucha na nogach
Przestronna „willa” z blachy falistej pełniła zarówno funkcję mieszkalną, jak i rolę niewielkiego sklepu, w którym mieszkańcy ulicy zaopatrywali się w produkty podstawowej potrzeby: rum, piwo, ryż, makaron… Sylwestrowe menu przedstawiało się imponująco: halim, pożywna zupa rybna i roche curie, skromna potrawa zaczerpnięta z kuchni indyjskiej. Wybór trunków też wprawiał w zachwyt: rum (tym razem jednak ten najtańszy, White Diamonds) i piwo Phoenix wyrabiane na Mauritiusie z ziemniaków. Kultura Kreoli nie jest kulturą stołu. To do nich jak do nikogo innego pasuje sokratejskie „Jem po to, żeby żyć, nie zaś żyję po to, by jeść”.
Czym zatem żyją czarni mieszkańcy Maskarenów? Żyją tańcem. Pokazy segi widziałem wielokrotnie na festynach i w hotelowych restauracjach, przypominały jednak występy zespołów ludowych w Sali Kongresowej. Prawdziwą segę zobaczyłem tu, kiedy na glinianym klepisku tej skromnej chaty pojawili się moi znajomi z plaży.
To tu czerwone kielichy hibiskusa wyginają się ku słońcu.
Ten taniec nazwany jest przez wielu „symulowanym współżyciem” i „skrajną prowokacją”. Czym jednak jest naprawdę, zrozumie ten, kto zna jego historię. Sega przybyła tu w XVIII wieku wraz z afrykańskimi niewolnikami. Wolno im było tylko pracować i tańczyć. Praca na plantacjach trwała 15 godzin dziennie. Potem mogli sobie potańczyć, z tym że ich nogi skuwano łańcuchem.
To dlatego do dziś ruchy nóg w tym tańcu są skromne, posuwiste, ograniczone niewidzialnymi więzami, które pętały je przez całe dziesięciolecia. Za to ciało faluje w zmysłowy sposób, w którym da się odczytać tęsknotę za niespełnioną miłością, za miłością, której lord w angielskim surducie zakazywał swym czarnym poddanym. Bo cóż za pożytek z ciężarnej niewolnicy, która zamiast dźwigać kosze guavy, myśli o swym nienarodzonym dziecku, jaka korzyść z murzyna, który zamiast ścinać maczetą łodygi trzciny cukrowej, myśli o kobiecie, której oczy płoną jak dwa czarne diamenty?
To prawda, że w tym tańcu sporo dwuznaczności i seksualnych podtekstów, ale choć jest to taniec zmysłowy jak żaden inny, to brak w nim obsceniczności. Kiedy ruchy partnerów zdają się przekroczyć granicę przyzwoitości, najpierw ravan (rodzaj tamburyna) przestaje wibrować, potem milknie maravan (grzechotka), a koniec swym ostatnim uderzeniem obwieszcza konga. Reszta tego spektaklu jest tańcem wyobraźni tych, którzy podziwiali go, śmiejąc się i klaszcząc.
Tak minęła mi ta upalna sylwestrowa noc bez szampana i fajerwerków. Nie nauczyłem się kroków segi, z tego chociażby powodu, że łańcuch nigdy nie skuwał mi nóg. Kiedy wracałem do domu drogą wijącą się wśród herbacianych pól i plantacji manioku, wschodziło słońce. Przydrożne palmy kołysały się w porywającym rytmie afrykańskiego tańca.
Piotr Jaskólski
dla zalogowanych użytkowników serwisu.