Strona 1 z 2
Historia życia najsłynniejszego dziś polskiego kickboxera i jego żony nasuwa skojarzenie z losami Romea i Julii. Sylwia i Gerard też musieli kiedyś ukrywać swoją miłość przed rodzinami. Lecz życie pisze czasem szczęśliwe zakończenia.
Tamtego słonecznego dnia Sylwia wybrała się na przejażdżkę rowerem po Andrychowie. Miała niecałe 13 lat, ale już wtedy wiadomo było, że wyrośnie na piękną jasnowłosą kobietę. Już nie pamięta, czy był to kamień, czy może jakiś inny przedmiot, na który najechała kołami roweru. W każdym razie wylądowała na ziemi. I wtedy wyrósł przed nią chłopak.
Bez słowa podał jej rękę i pomógł pozbierać się po „wypadku”. Od razu zauważyła, że musi być trochę od niej starszy. Jak się okazało – trzy lata. Był też inny niż jej koledzy ze starszych klas. Trochę od nich niższy, za to bardziej śniady. I jeszcze miał czarne jak smoła oczy. Wtedy Sylwia nie miała pojęcia, że te oczy należą do Roma. I co właściwie może dla niej kiedyś oznaczać to, że na swojej drodze spotkała cygańskiego chłopca, Gerarda Lindera.
Szybko się zaprzyjaźnili. Chodzili na długie spacery, biegali po łąkach albo ścigali się slalomem po lesie, śmiejąc się właściwie bez powodu. Czasem Gerard się popisywał, z dumą pokazywał, jak wysoko potrafi skoczyć, że jest w stanie dosięgnąć konarów drzew, które innym wydają się nieosiągalne. Pewnego dnia jednak zamiast kolejnego popisu sprawności romski chłopak opowiedział polskiej dziewczynce smutną historię. Zaczął od szczęśliwych chwil.
reklama
Od tego, że kiedy jeszcze chodził w krótkich spodenkach, wszystko wydawało mu się proste i oczywiste. I to, że otaczała go wielka, wielopokoleniowa i głośna rodzina, i to, że w domu jest ciasno, że czasem nie było za wiele w lodówce, choć jego tata zawsze ciężko pracował, układając bruk na ulicach. I że kiedy problemy zaczynały rodzinę przytłaczać, siadała wspólnie przy stole, by pośpiewać lub powspominać dawne, inne czasy.
Czasy, w których dziadek chłopca jeździł jeszcze po Polsce w taborze i wyrabiał wielkie jak słońce patelnie. Sprzedawał je potem po wioskach i miasteczkach, przemierzając kolejne trakty, wsłuchując się w szum rzek, lasów i wiatru, a wieczorami, przy ognisku, w dźwięki gitary i harmonii. Ale Gerard, podobnie jak ośmioro jego rodzeństwa, urodził się już w bloku, w Andrychowie. A kiedy miał siedem lat, z dumą i ciekawością poszedł do szkoły, choć wielu jego kolegów unikało jej jak ognia. Wkrótce wiedział już, dlaczego.
– Zrozumiałem to, gdy zobaczyłem, że w klasie nikt nie chce ze mną usiąść w ławce – wyjaśniał Sylwii. – Czułem wokół siebie niechęć i pogardę, choć przecież byliśmy dopiero dziećmi.
Trzy lata później niechęć nabrała realnych kształtów. Miał wtedy dziesięć lat i roztańczonym krokiem, bo zawsze uwielbiał tańczyć, z tornistrem na plecach wracał do domu. Nagle zaczepiła go na drodze grupa polskich nastolatków. Od początku było wiadomo, że nie mają dobrych zamiarów. Zaczęło się od szturchnięć, skończyło na regularnym biciu. Nie miał szans. Był mały i słaby. Do domu wrócił w poszarpanym ubraniu, z podbitym okiem. Obiecał sobie wtedy, że choć brzydzi się przemocą, choć sam na nikogo nie podniósłby pierwszy ręki, już nigdy nie będzie chłopcem do bicia, że nauczy się bronić. Bronić siebie i swoją rodzinę, ale także innych prześladowanych Romów.
A potem w kinie Gerard zobaczył drobnego mężczyznę o wielkiej zwinności, sile i harcie ducha. Nazywał się Bruce Lee. Kilka miesięcy później Gerard zapisał się na karate. Choć był zupełnym żółtodziobem, znał już większość chwytów. Wystarczyło, że kilka razy obejrzał „Wejście smoka”.
– Ale dlaczego właściwie ci chłopcy cię zaczepili? – ze zdziwieniem spytała Sylwia. Dopiero po chwili przypomniała sobie, jakich słów na widok Romów używa najczęściej jej mama. Nie były to słowa miłe.
Pewnego dnia Gerard nieoczekiwanie oznajmił Sylwii, że z całą rodziną emigruje do Niemiec. Zaprosili ich krewni.
– Powiedzieli nam, że w Niemczech Rom nie wyróżnia się w tłumie, bo tam tłum to wiele kolorów skóry – wyjaśnił. Ale obiecał, że będzie do Sylwii pisał listy.
Obietnicy dotrzymał. Pisał o tym, że krewni mieli rację, że tam, gdzie teraz jest, nikt nie mówi, że Cygan to nierób, brudas albo złodziej, że mieszkają w pięknym domu pod lasem, że zaczął uczyć się w technikum, że niemieckie kluby sportowe są piękne. I jeszcze, że tęskni. Ale że chyba już do Polski nie wróci.
– Czułam, że wróci – uśmiecha się Sylwia. Trzy lata później zobaczyła go pod blokiem. Nie był już chłopcem. Ujrzała młodego muskularnego mężczyznę. Powiedział, że w Niemczech jest bogato i miło, ale nie ma tam tego, co zostawił w Polsce. Znowu, jak kiedyś, trochę się przed nią chwalił. Nie tylko, że w sporcie, jak kiedyś w lesie w Andrychowie, sięga po to, co dla innych Romów było dotąd nieosiągalne. Że ma zamiar zdobyć wiele w innych dziedzinach. W muzyce, bo nauczył się grać i rapować, ale też w pomaganiu innym, bo zrozumiał, że jego misją nie jest wyłącznie walka na ringach, ale także walka o prawa najsłabszych.
– Emanowała z niego siła i spokój – tak zapamiętała tamtego Gerarda Sylwia. – Spojrzałam uważniej w te jego oczy jak smoła i uwierzyłam we wszystko, co mówi, w jego twarde postanowienia i dobre, otwarte serce. A potem moje serce zabiło mocniej niż kiedykolwiek.
Spotykali się ukradkiem. Ukrywali przed światem. Na początku nie pytali rodziców, czy zgadzają się na ich związek. Doskonale wiedzieli, że będą przeciwni.
– Romowie nie żenią się z Polkami – wyjaśnia Gerard. – Tradycja i romanipen, cygańskie prawo, nam tego zakazują.
– Polki nie wychodzą za Romów – mówi Sylwia. – Nie tradycja temu winna, lecz stereotypy.
W końcu jednak wszystko musiało się wydać i skończyć awanturą.
– Chcesz sobie zmarnować życie? – pytała Sylwię jej poirytowana mama. Kategorycznie domagając się od córki, by zerwała z Romem.
– To znaczy z kim? – drążyła córka.
– Z człowiekiem, który nigdy nie zapewni ci bezpieczeństwa i przyszłości – słyszała. – Nie od dziś wiadomo, że Cyganie nie lubią pracować.
Mama Gerarda kręciła głową:
– Nie poradzisz sobie, dziewczyno – wzdychała. – Jesteście z różnych światów. Nigdy nie będziesz Romką, nie nauczysz się języka, nie zaakceptujesz naszych praw. Praw trudnych, a czasem, z punktu widzenia Polki, wręcz niezrozumiałych. Zwłaszcza tych, które dotyczą relacji damsko-męskich, od banalnego nakazu prania osobno ubrań kobiecych i męskich, do znacznie bardziej skomplikowanych zasad postępowania.
Sylwia i Gerard nadal się więc ukrywali. Czas jednak działał na ich korzyść. Sukcesy Gerarda jako sportowca (zamienił karate na kickboxing) stawały się coraz głośniejsze. Trenował jak szalony, wyciskał z siebie siódme poty, by pokonywać kolejnych przeciwników. Także po to, by udowodnić bliskim Sylwii, że jest w stanie zapewnić jej i przyszłość, i bezpieczeństwo. A Sylwia tymczasem przestała chodzić w spodniach. W spódnicach po kostki wcale jej łatwo nie było: zimą marzła jak nigdy, w upały dla odmiany było jej za gorąco.
– Wiedziałam jednak, że w romskiej kulturze spodnie dla kobiety są nie do pomyślenia – mówi. – Zdawałam sobie sprawę z tego, że muszę coś poświęcić, by zyskać znacznie więcej. To „więcej” to była miłość przypieczętowana przysięgą. Rozmawiali o tym z Gerardem coraz częściej. Marzyli o wielkiej rodzinie, o gromadce dzieci.
Z tym akurat Sylwia nie miała problemu, bo sama miała liczne rodzeństwo. Kupiła zeszyt, by zapisywać romskie słowa. Nie sądziła, że to taki trudny język. Wiedziała jednak, że jeśli się go nie nauczy, nie zostanie w pełni przyjęta do rodziny męża. A to nie tylko dla niej, ale i dla niego oznaczać mogło kłopoty. Nawet wykluczenie ze społeczności.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.