Florence z Ugandy

Są kobiety, które potrafią kształtować niełatwą rzeczywistość wokół siebie. Odnajdywać swoje miejsce w męskim świecie. A po godzinach być matką, siostrą, opiekunką. Jedna z nich mieszka w stolicy Ugandy, Kampali.

Florencez Ugandy Znowu nie ma prądu. Kiedy ostatnio był? Meriam mówi, że w tym tygodniu jeszcze nie. Co tydzień włączają na kilka dni. Przyniosła drugą lampę naftową. Tutaj, tak blisko równika, ciemno robi się wcześnie, a Florence nadal przegląda dokumenty na jutrzejsze spotkania. Dlaczego znowu nie ma prądu? Meriam twierdzi, że to przez Kenijczyków, bo niby prąd idzie z wód Jeziora Wiktorii, których w końcu nie brakuje, ale cały jest sprzedawany sąsiedniej Kenii.

Wieczory w Kampali upływają więc w świetle lamp naftowych i ciszy, w której słychać cykady. Florence już się chyba przyzwyczaiła do pracy w mroku, ostatnio niemal codziennie zabiera coś na wieczór do domu. Gorzej, że kiedy nie ma prądu, komputer w jej biurze w centrum Kampali staje się zupełnie bezużyteczny. I tak nie ma tu internetu, ale zazwyczaj nadaje się chociażby do pisania. Na przykład na temat praw kobiet do lokalnej gazety.

Nieustająca walka

A kiedy nie ma prądu, właściwie nie da się zrobić nic. Florence jest szefową słynnego Youth and Gender Department. Miejsca, gdzie kobiety i młodzież skrzywdzone przez mężczyzn, rodziców, społeczeństwo, los, przychodzą po edukację, porady i wszelką pomoc, jaką akurat można im zapewnić. Organizacja działa przy dużym komercyjnym ośrodku edukacyjnym w Kampali, organizującym kursy zawodowe dla księgowych czy kucharzy. A przynajmniej z tego był znany, kiedy Florence trafiła tam do pracy. Tuż po studiach na ugandyjskim Uniwersytecie Makarere – podobno najlepszym we wschodniej Afryce.

reklama

Zaczynała jako nauczycielka, bo też Kampala nie jest miejscem, które wykształconym kobietom stwarzałoby inne możliwości. Kilka lat zajęło jej przekonanie panów dyrektorów, że pod skrzydłami instytucji potrafi stworzyć niekomercyjny dział, który trafi w potrzeby bardziej potrzebujących kobiet Kampali. Można by powiedzieć, że się udało, ale, jak twierdzi Florence, Youth and Gender Department to nieustająca walka: o fundusze, o zainteresowanie władz, wreszcie o możliwość spokojnej pracy w mieście, gdzie prąd pojawia się dwa razy w tygodniu.

Jedynie o odbiorców pomocy nie jest w Kampali trudno. Florence wylicza, z jakimi problemami przychodzą do niej dziewczyny. Zgwałcone, zmuszone do małżeństwa, porzucone z dziećmi. Tak jak Patience, która jeszcze kilka lat temu mieszkała na wsi w dystrykcie Luwero, kilkadziesiąt kilometrów od stolicy. Do Kampali przybyła w wieku 13 lat. Przysłano ją tu, żeby zamieszkała ze starszym o kilkanaście lat świeżo poślubionym mężem. Albo Ritah, też urodzona na wsi, którą po śmierci rodziców do miasta sprowadziła ciotka, wychowująca już około 23 dzieci własnych i krewnych ze wsi.

W Ugandzie wszystkie dzieci z rodziny traktowane są jak własne, a jeśli komuś udało się w mieście, ma obowiązek wspomóc krewnych. Teraz ciotka przysłała Ritah do organizacji, żeby tam nauczyła się języka luganda i podstaw angielskiego. Luganda to jeden z 40 kilku języków używanych w Ugandzie, ale w Kampali jest obowiązujący i niezbędny do przetrwania, więc Ritah, zanim pójdzie do szkoły, musi go opanować.

W Ugandzie wszystkie dzieci z rodziny traktowane są jak własne. Jeśli komuś udało się w mieście, ma obowiązek pomóc krewnym ze wsi – wiele kobiet w Kampali opiekuje się więc kilkudziesięciorgiem dzieci.Kuszący świat mzungu

Dla Florence luganda też nie jest pierwszym językiem. Urodziła się w Zambii, do dziś utrzymuje kontakt z mieszkającymi tam krewnymi i pamięta zambijskie zwyczaje. Na kolację podaje potrawę zrobioną na podstawie przepisu, który przywiozła właśnie stamtąd – małe rybki w ostrym, intensywnym sosie. W Kampali ryby są popularne, ale to głównie tilapie z Jeziora Wiktorii. Florence tłumaczy, że w zambijskim jeziorze Tanganika bogactwo ryb jest większe. Ale mimo znajomości rodzimych przepisów kulinarnych Florence jest już prawdziwą Ugandyjką. No i, jak każda kobieta tutaj, doskonale wie, jak przyrządzić matooke – zielone niesłodkie banany, bez których żaden posiłek nie może się obejść.

Zdążyła się już przebrać z kostiumu w stylu europejskim, w którym chodzi do pracy, i w luźnej kolorowej sukni krząta się po mrocznej kuchni. Obrane matooke zawija się w wielki liść bananowca – jeżeli go nie mamy, można w worek foliowy, ale różnica w aromacie jest ogromna. Już w liściu się je miażdży i gotuje na parze, aż powstanie klejąca masa. Ale przed tym wszystkim trzeba rozżarzyć węgiel na „kuchence”. To właściwie palenisko, gdzie na rozgrzanych węglach umieszcza się naczynie z potrawą. Typowe wyposażenie w domu ugandyjskiej klasy średniej.

W milczeniu siedzimy przy stole kuchennym. W świetle lampy naftowej, w ciszy nieprzerywanej dźwiękami radia. Florence, Meriam z Samem, Peter, my – jedni z częstych gości w tym domu, oraz Racheal, siedmioletnia córeczka Florence. Bo Florence oprócz tego, że walczy niestrudzenie o lepszą sytuację ugandyjskich kobiet, jest też głową rodziny i samodzielnie wychowuje córkę.

Chciałaby, żeby Racheal została prawniczką. Spróbuje ją wysłać na studia do Europy. Może do Holandii albo Wielkiej Brytanii.
– Myślisz, że dałoby się to jakoś załatwić? – pyta któregoś dnia, kiedy dziewczynka, zajęta sama sobą, powtarza ruchy tańca Calypso, które zobaczyła gdzieś w telewizji. Bo nikt nie ma wątpliwości, że wiza do któregoś z państw europejskich to przepustka do lepszego życia.

Czy Florence myślała o tym, żeby wyjechać? Twierdzi, że ma zbyt wiele osób pod swoją opieką, żeby w ogóle móc to rozważać. Póki co Racheal uczęszcza do prywatnego przedszkola i Florence dba o to, żeby kontaktowała się z dziećmi obcokrajowców mieszkających w Kampali. Z dumą pokazuje zdjęcie dziewczynki na placu zabaw z pyzatym pięcioletnim blondynkiem. Bo nawet jeżeli nie uda się wyjechać, może chociaż świat mzungu, białych mieszkających w Ugandzie – pracowników organizacji międzynarodowych, ambasad, dziennikarzy, stanie przed nią otworem. A to świat restauracji, basenów, ładnych samochodów i domów z instalacjami gazowymi, tak bardzo wyróżniającymi się w tym mieście.

Florence przygotowuje potrawy rybne według przepisów z rodzinnej Zambii. Mówi, że w Kampali jada się głównie tilapie, więc tęskni za zambijskim jeziorem Tanganika, w którym jest więcej gatunków ryb.Kobiety zostają same

Małe biuro w centrum miasta jest podzielone prowizorycznymi ściankami na trzy części. Florence ma swoją przegródkę, w drugiej siedzi dwoje pracowników, których zatrudnia, trzecia przeznaczona jest na spotkania z potrzebującymi, zajęcia grupowe. Dziennie przez ten gabinet przewija się kilkanaście osób: dziewcząt, dorosłych kobiet, nastolatków.

Oprócz swojego dwuosobowego zespołu Florence ma do pomocy kilkoro dochodzących nauczycieli oraz wolontariuszy. Ludzi, którzy niegdyś korzystali z pomocy Youth and Gender Department. Teraz, zatrudnieni już gdzieś w mieście bądź studiujący na Makarere, nie mogą lub nie chcą odciąć się od organizacji, w której spędzali długie godziny. Zresztą biuro leży niedaleko od uniwersytetu – Kampala położona jest na siedmiu wzgórzach, a siedziba Florence znajduje się właśnie na tym, na szczycie którego jest Makarere.

Dziś w małym tłumie czekającym przed biurem jest pastor Kyeune, niższy od większości dziewcząt tam czekających, trudno go dostrzec z perspektywy drzwi do biura. Siwiejący, ma pewnie więcej niż 60 lat. Pastor nie przyszedł tu po pomoc, chce się spotkać z Florence w sprawie projektu, który wspólnie realizują. Florence bowiem marzy się, żeby Youth and Gender Department nie musiało się ograniczać do pomocy kobietom z Kampali, ale żeby docierało także do społeczności wiejskich.

Tam kobiety też nie mają łatwo. Pastor przybył z Luwero, dystryktu na północ od Kampali. Dystryktu, który bardzo ucierpiał podczas trwającej do niedawna wojny domowej na północy kraju. Gdzie mężczyźni zostali siłą wcieleni do armii albo skorzystali z wojennego zamieszania i uciekli, pozostawiając kobiety z dziećmi, od których te uciec nie mogły. Zresztą i tak nie miały dokąd uciekać.

Zostały więc, przygarniając sieroty po zmarłych, także na AIDS, siostrach, kuzynkach. Są takie, które pod opieką mają ich ponad 20. Florence planuje, że także takimi kobietami zacznie się wkrótce zajmować. Na razie ustala z pastorem i swoimi pracownikami, co w Luwero będzie w pierwszej kolejności potrzebne. Bo kobietom pozostawionym z niczym przydałoby się właściwie wszystko.

Żyć w Kampali, stolicy kraju – to marzenie wielu Ugandyjczyków.Bóg mówi po angielsku

Zastanawiam się, jak Florence oddziela bycie szefową i bojowniczką o prawa kobiet od życia domowego. W domu też szefuje, chociażby wobec Meriam. Przyjęła ją jako służącą, kiedy ta, 17-letnia, porzucona, w zaawansowanej ciąży, zwróciła się o pomoc do krewnych Florence. Ale kiedy Meriam urodziła Sama, musiała ją nauczyć, jak zajmować się dzieckiem. A także jak gotować, hodować w ogródku warzywa, sprzątać, zamiatać podwórko – większości czynności, które wchodzą w zakres jej obowiązków.

W Ugandzie posiadanie służącej nie jest żadną ekstrawagancją. Bogatsi zatrudniają dziewczyny, które z nimi mieszkają, prowadzą dom i są na każde zawołanie. Ci, których na to nie stać, sprowadzają ze wsi jeszcze biedniejsze krewne. Te godzą się na całodobową służbę w zamian za miejsce do spania i wyżywienie. Meriam i Sam mieszkają teraz w kąciku wydzielonym w pomieszczeniu, które pewnie było projektowane jako garaż. Florence garaż do niczego nie jest potrzebny, a w dwupokojowym domu, gdzie zawsze mieszka kilka osób, każda przestrzeń jest cenna.

Sam ma teraz około półtora roku. Zapytałam Meriam, dlaczego nadała mu takie akurat imię. Powiedziała, że to imię chrześcijańskie, tak jak właśnie Florence, Racheal, Jessica czy Sarah. Tak jak wszystkie imiona anglojęzyczne, bo w końcu chrześcijaństwo przynieśli do Ugandy biali, więc Bóg musi mówić po angielsku. Meriam wydaje się, że to szkoda, iż te imiona nie mają znaczeń.

Imiona w luganda, runyankole i innych ugandyjskich językach zawsze coś znaczą, tylko że to są imiona pogańskie. Meriam jest chrześcijanką, jak reszta domowników, ale któregoś dnia przynosi mi gazetę codzienną. Jest tam tekst o tym, że młodzi rodzice w Kampali masowo przekłuwają swoim dzieciom uszy, żeby ustrzec je przed porwaniem przez czarownika. Żeby się czarownikowi przydało, dziecko musi być nieskazitelne, a z przekłutym uchem już nie jest. Meriam się zastanawia, czy przekłuć uszy Samowi.

Kończą się wakacje letnie, a dla Florence oznacza to przemeblowanie w domu. Wraca jej brat Peter oraz bratanica Dora. Wakacje spędzali na wsi, w swoich domach, ale w ciągu roku szkolnego mieszkają u Florence, jedynej krewnej w mieście. Bo życie w dużym mieście to nie tylko przywileje, o których wszyscy na wsi marzą. To także obowiązek pomocy tym, którym jeszcze się nie udało. Więc Florence nie tylko gości u siebie brata i bratanków, ale także opłaca ich szkołę, kupuje podręczniki i ubrania.

Meriam to cieszy, dodatkowa kobieta w domu to pomoc przy porządkowaniu podwórka i chodzeniu na targ, a nastoletni Peter też się przyda – w końcu to jedyny mężczyzna w domu. Ale to też dwie dodatkowe osoby do mieszkania w garażu, który Florence od dawna i tak chce przeznaczyć na spotkania grupy kobiet, w której działa. Tłumaczy, że w jej świecie nikt nie żyje sam, każdy jest częścią rodziny, od której nie może się odwrócić. Nawet jeżeli już od dawna stara się być silną, niezależną kobietą.


Justyna Kucharska

Źródło: Wróżka nr 2/2010
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl