Nigdy nie jest zbyt późno, żeby spełnić marzenia. Żeby zbudować dom, osiodłać konia, założyć bryczesy i pojechać w góry. Zobaczyć, jak gdzieś daleko zachodzi słońce.
Pomocne leży w samym środku Chełmów. U stóp Górzca, na którym istniała niegdyś ważna dla Słowian przedchrześcijańska świątynia. I tuż obok Czartowskiej Skały, o której legendy powiadają, że tkwi w ziemi niczym szpunt, który zamyka wejście do samego piekła. Kościół we wsi należy do najstarszych na Dolnym Śląsku, wyposażenia nie rozkradli Rosjanie, nie wywieziono go też do żadnego muzeum. Na plebanii nocował król Fryderyk II Wielki.
– To interesujące miejsce, ale po wojnie kompletnie o nim zapomniano – mówi Piotr Klaczyk, który uruchomił w Pomocnem pierwsze i dotąd jedyne gospodarstwo agroturystyczne. – Sytuacja zmieniła się po 1994 roku, kiedy otwarto w Chełmach Park Krajobrazowy. Ale Pomocne wciąż czeka na prawdziwe odkrycie. Piotr zresztą sam przyjechał tu nie z powodu turystów, ale z powodu koni.
Z widokiem na Śnieżkę
Piotr urodził się w Kamiennej Górze. Jego rodzice poznali się wkrótce po wojnie, pamiętnego Sylwestra 1945 roku los splótł im ręce na weselu przyjaciół. Ona – poznanianka od pokoleń, on, ekspatriant, znalazł sobie miejsce w Zielonej Górze. I choć dzieliła ich odległość, którą w tamtym czasie niełatwo było pokonać, ślub wzięli następnego lata.
– Zamieszkaliśmy w Zielonej Górze – wspomina mama Piotra. – Piękne miasto, ale w mieszkaniu było tyle pluskiew, że nie dało się tam wytrzymać. Ruszyliśmy więc na Dolny Śląsk: do ziemi obiecanej. Wysiedli na dworcu, na którym wciąż wisiał napis Landeshutte zamiast Kamienna Góra. I dostali dom na pół z inną rodziną.
reklama
– Żeby się ludziom żyło jak Kargulom i Pawlakom – śmieje się starsza pani. – Ale nam wcale nie było do śmiechu, bo taka decyzja, żeby dzielić z kimś dom na pół, skazywała i nas, i sąsiadów na wieczne waśnie. Trudno powiedzieć, żebym była szczęśliwa… Pracowałam ciężko. 40 lat w weterynarii. Szczęśliwa poczułam się dopiero tutaj. W Pomocnem. Piotrek mnie namówił. Ten widok gór zawsze Piotra kusił. Został leśnikiem i dostał pracę w Karkonoskim Parku Narodowym, żeby mieć każdego dnia widok na Śnieżkę.
– No i zrobiłem karierę od strażnika parku po kierownika kadr i zaopatrzenia – uśmiecha się trochę smutno. – Nie wziąłem pod uwagę, że kiedy robisz karierę, siadasz za biurkiem. A zza biurka gór już nie widać. No i jakoś szczęśliwy tam nie byłem. Ale od czego są przyjaciele? Leśniczego z Gór Kaczawskich poznał dzięki psom. W Polskim Związku Kynologicznym zajmował się opisywaniem szczeniąt. Od słowa do słowa i okazało się, że potrzebny jest ktoś na leśniczówkę w Muchowie.
22 lipca
Piotr Klaczyk w żyłach ma jedno: konie. Dziadek Piotra, Jankowiak, hodował konie dla potrzeb polskiej kawalerii. Po wojnie rodzina co prawda wciąż mówiła o koniach, ale zamieszkali w mieście. A tam koni trzymać się nie dało…
– Byli zachwyceni, kiedy powiedziałem, że będę mieszkał w leśniczówce. I że wreszcie mogę mieć konie – opowiada Piotr. – Marzyłem o tym, odkąd skończyłem dziesięć lat. Wziąłem wtedy plecak na grzbiet, bilet, który dostałem od ojca kolejarza i pojechałem do Wielkopolski, do rodziny. Dziadek poprowadził mnie między konie. I od tamtej pory wiedziałem, że człowiek i koń powinni mieszkać razem.
Przeprowadził się do Muchowa w październiku 1986 roku. Wkrótce znalazł bryczkę. Porządną, przedwojenną. Pojechał po nią małym fiatem pierwszego wolnego dnia, jaki mu się trafił: 22 lipca. I tego pięknego dnia, w rocznicę „Manifestu”, ciągnął ją przez pół Polski za… małym fiatem.
– Nawet Milicja Obywatelska tak była zaskoczona, że mnie nie zatrzymała – śmieje się. – Może myśleli, że na jakieś obchody ją ciągnę dla pana sekretarza. Kiedy była już bryczka, przyszedł czas na konie. Potem na oficerki, bryczesy, furażerkę. Do lasu na objazd rewiru jeździł bryczką jak przedwojenny leśniczy.
– I nie wszystkim to się podobało – wzdycha – takie były czasy. No cóż, miałem różne perypetie i w końcu odszedłem na własną prośbę. Myślałem: zmieni się nadleśniczy, pogadam, wytłumaczę, wrócę… Niestety, stało się inaczej. Trzeba się było z leśniczówki wynieść. Znaleźć dom dla siebie i dla koni.
Zjeździł góry wzdłuż i wszerz. I trafił w Chełmy. Najlepsze miejsce było w Pomocnem. Zamieszkał w lokatorskim pokoiku w budynku należącym do spółdzielni „Zgoda”. A konie w stajence w podwórzu.
– Tak znalazłem dom – Piotr obraca się i pokazuje swoje włości: potężny śląski murowany dom na kamiennej podmurówce, z czerwonym dwuspadowym dachem, oknami w kamiennych opaskach i prostym, ale piaskowcowym portalem. – Ten dom, który kiedyś, w przyszłości, będzie moim „Monte Christo”.
Nie od razu, ale jednak nadszedł dzień, kiedy kupił dom, stajnię, stodołę i kawał łąki pod górę. Jeśli wyjechać na nią konno albo pójść na spacer, można zobaczyć, jak słońce zachodzi nad Śnieżką. Wtedy los uparł się, że jeszcze Piotra przetestuje. Zanim zaczął remont, spadł z konia na podwórzu. Złamał krętarz kości udowej. I zamiast brać się za budowę, pół roku chodził w gipsie.
– Poskładał mnie profesor Bielawski z Lubina… i nie ma co kryć, dzięki niemu w ogóle chodzę. Nawet nie widać, żebym kiedykolwiek miał z tym problem. Tyle że konia dosiąść już tak jak w westernie, jednym skokiem, nie dosiądę – uderza dłonią po udzie.
Dom kleił cegłę po cegle. Brakowało pieniędzy.
Wreszcie w 2000 roku pojawiła się szansa. Starostwo w Jaworze powiadomiło go, że ma szansę na pożyczkę z PFRON, jeśli zdecyduje się na przystosowanie domu do potrzeb agroturystyki. Siedział cicho, żeby szansy nie spłoszyć. Przecież o tym marzył, odkąd tu zamieszkał. Wiedział, że Pomocne jest stworzone dla turystyki. Dojrzewał w nim plan, żeby mieć też ośrodek jeździecki. PFRON przyjął projekt. Zaczął się remont.
– Właściwie renowacja. Nie chciałem tego oszpecić nowinkami. Nie chciałem balkonowych okien. Chciałem takie same, jak były. Więc jeśli były ze szprosami, to takie właśnie zakładałem. Nie chciałem nowych, plastikowych drzwi, wolałem centymetr po centymetrze czyścić te prawdziwe, miejscowe. Na górze tynki kładłem tak, żeby było widać, jak związane są belki konstrukcyjne. Trwało to długo, wiem, ale nie żałuję.
Barcelona, córka Brytanii Przy okazji remontu w zawalonym śmieciami pomieszczeniu na parterze odkrył Piotr prawdziwy wielki chlebowy piec.
– Może ktoś wiedział o jego istnieniu, ale od dziesięcioleci nikt z tego pieca nie korzystał, trzeba go było wyremontować, przepalić – i okazało się, że działa. Porozmawiał z mamą. Pamiętał, jak opowiadała o swoich przeżyciach z czasów wojny. Łapanka, niewola, wywózka na roboty do Generalnej Guberni, jak Niemcy nazwali część okupowanej Polski. Tam, na robotach, niemiecka gospodyni kazała mamie piec chleb. Nauczyła się.
– Może spróbujemy jeszcze raz? – Piotrowi przypomniały się mamine opowieści z czasów okupacji. – Może pamiętasz, jak to się robi? Trochę się opierała. Ale w końcu upiekli.
– Dobry jest – powiedział wtedy – na medal. I pomyślał, że może kiedyś pojedzie z nim na jakieś targi ekologicznej żywności. Znał już smak sukcesu, bo w 2005 roku na konkursie w Zamku Książ jego ogórki konserwowe zdobyły II nagrodę.
– Więc kiedy Muzeum Etnograficzne we Wrocławiu ogłosiło konkurs, powiedziałem do mamy: „Robimy chleb na zakwasie”. Pojechaliśmy. No i od razu zdobyliśmy z tym chlebem pierwsze miejsce. I nominacje do różnych nagród: do Perły i na Polagrę do Poznania, a potem jeszcze na Grünewoche do Berlina – wylicza. – Muszę powiedzieć, że nie pojechalibyśmy, gdyby nie nasz wójt Zbigniew Przychodzeń. Na wyjazd do Poznania wypożyczył nam bus na cztery dni. A do Berlina kupił nam po prostu bilety. Powiada, że jesteśmy dla niego „promocją gminy”.
Ale to nie chleb jest w „Monte Christo” najważniejszy, lecz konie. Pierwsza była Hadryna, klacz rasy śląskiej, którą kupił w Strzegomiu. Miała już wówczas kilka medalowych źrebaków, więc Piotr powiózł ją do Kowar, do Bogdana Parkitnego, żeby spotkała się z jego angloarabem Massem. Urodziła srokatego źrebaka.
– Dostał imię Monte Christo. Nie byle kto nadał mu to imię, bo to sam doktor Bogdan Szafir – podkreśla Klaczyk. – Każdy, kto zajmuje się końmi, zna to nazwisko. To był największy specjalista od koni, jaki mieszkał w Sudetach. Pionier hipoterapii. Doktor Szafir namówił Piotra, żeby zainteresował się hipoterapią. I to dzięki doktorowi gospodarstwo agroturystyczne otrzymało swoje imię. Teraz w „Monte Christo” jest sześć koni. Wśród nich Barcelona, córka Brytanii.
– Ale nie tylko z powodu koni tu przyjeżdżają – podkreśla Piotr Klaczyk. – Często po prostu, żeby uciec od kultury supermarketów do miejsca, w którym nie ma zasięgu Plusa czy Ery. I nie ma telewizorów. Przyjeżdżają ci, co się znają na architekturze, żeby zobaczyć, jaki to piękny dom. Żeby pomieszkać choć trochę w takich murach, co mają w sobie zapach i atmosferę dawnych lat. Zapach chleba z własnego pieca.
Tekst i zdjęcia: Grzegorz Kapla
dla zalogowanych użytkowników serwisu.