Znaleźć pasję i zmienić całkiem swoje życie – brzmi prosto, choć wcale takie proste nie jest. Ale możliwe: oto trzy kobiety, którym się udało. Bo nigdy nie jest za późno!
Wszyscy znamy przypowieść o talentach. Pewien bogaty pan wyruszył w podróż i zostawił pod opieką swój majątek sługom. Jednemu dał trzy talenty, drugiemu dwa, a trzeciemu jeden. Dwaj pierwsi dobrze się spisali, pomnażając pod nieobecność pana jego majątek, a trzeci sługa, nie wiadomo czemu, może z tchórzostwa czy lęku, zakopał talent. Po powrocie do domu pan sowicie nagrodził tych, którzy pomnożyli jego majątek, a wygnał sługę, który nie uczynił nic. Pan z tej biblijnej przypowieści oczywiście symbolizuje Boga, który zawsze dodaje ludziom, którzy wykorzystują jego dary, a odejmuje tym, którzy je ignorują.
W życiu spotykamy szczęśliwców, którzy znają swoje uzdolnienia i je rozwijają, ale też znamy ludzi, którzy żyją byle jak, zakopując swój talent, źródło sensu i radości. Czy warto odkopać talent? Niby odpowiedź jest prosta. Wszyscy jednak wiemy, że czasem szukanie, rozwijanie uzdolnień, a potem zmiana planów życiowych wymaga odwagi. Ale jedno jest pewne: czeka nas nagroda. I nigdy nie jest za późno.
Życie do góry nogami
Głośne tupnięcie o parkiet i rozpoczyna się ognisty taniec. 53-letnia Helena ma na sobie spódnicę z falbanami i kwiaciastą chustę. Posuwistym krokiem przemierza scenę, prężąc ciało. Odchyla z dumą głowę spowitą kruczoczarnymi lokami. Czerwona róża wetknięta w kok o mało nie wypadnie, kiedy tancerka po raz kolejny uderzy butami o podłogę.
Od czterech lat Helena Lewandowska tańczy flamenco. Flamenco to jej żywioł. Siguiriyas to jej ulubiony styl. Po hiszpańsku znaczy „kroczenie”. Jest mroczny, wyraża gorycz i smutek istnienia. Helena lubi też martinete, które tańczy się bez akompaniamentu. Można w nim utopić łzy i rozprawić się ze swoją złością. Ale tancerka wychodzi na scenę także, gdy rozpiera ją radość i energia. Najlepiej nadaje się do tego bulerijas. Dosłownie znaczy „żart”.
– Nigdy nie sądziłam, że mam w sobie tyle różnych uczuć, a ich wyrażanie może sprawić taką frajdę – mówi Helena.
Flamenco całkiem wywróciło jej życie. Przedtem nie wiedziała, czego tak naprawdę chce od losu. Zmieniała zajęcia i prace, brała ślub i się rozwodziła, wszystko ją nudziło. Teraz ma nie tylko pasję, ale i nowe źródło utrzymania – od dwóch lat Helena także szyje i projektuje piękne suknie z falbanami. Właśnie do flamenco.
– To nie są zdjęcia do albumu, ale duże do powieszenia na ścianach – tłumaczy z przejęciem. Obie fotografują analogowo, tradycyjną techniką czarno-białą, ręcznie wywołują filmy. Pomysł wypalił, zapotrzebowanie na fotografię artystyczną jest.
– Pewnie, że można sobie powiesić wydruk cyfrowy na ścianie… Ale chciałyśmy z Justyną zachować w swojej pracy magię i urodę tradycyjnych zdjęć. Udało się. Nie narzekamy na brak zamówień – śmieje się Marta Dzbeńska-Karpińska.
Nigdy nie spodziewała się, że zmieni zawód i w dodatku stanie się to jej ukochanym zajęciem. Co prawda, narzekała nieraz, że nie ma pasji, a chciałaby mieć…
Codziennie rano Ewa zasiada do gongyo (poranna modlitwa buddyjska) i recytuje mantry. To jej pozwala wyciszyć się i zjednoczyć ze światem. Potem ze spokojem wyciąga pędzle i rozkłada sztalugi.
– Właśnie zaczęłam nowy cykl obrazów: „Pary, które się odnalazły” – mówi, pokazując prawie gotową pracę. Ewa Bukowska przedtem malowała kobiety. Zwyczajne i artystki, ale zawsze piękne i tajemnicze. – Kim są? To moje modelki wewnętrzne – tłumaczy malarka.
Ostatnio wzięła się za pejzaże i kwiaty. – Nie tylko dlatego, że najlepiej się sprzedają. Ja po prostu lubię naturę – mówi Ewa.
Dawniej nie wierzyła, że marzenia mogą się spełniać i nic w kierunku ich spełnienia nie robiła.
– Zawsze ciągnęło mnie do sztuki i czasami pomyślałam sobie, że mogłabym coś namalować… Ale miałam w sobie dużo lęku i niewiary. Patrzyłam na dzieła wspaniałych twórców i mówiłam sobie, że nigdy tak nie będę umiała… – mówi Ewa.
Jej życie się zmieniło, gdy została buddystką, to było jakieś 16 lat temu. Wtedy namalowała swój pierwszy obraz.
– Bo nasz buddyzm mówi, że trzeba mieć marzenia i je spełniać – mówi.
Fotografia, moja miłość
W domu Marty Karpińskiej nawet nie było aparatu fotograficznego. Skąd mogła wiedzieć, że potrafi robić piękne zdjęcia? Politologiem została przez przypadek.
– Bo starszy kolega, który studiował chrześcijańskie nauki społeczne, mówił, że na tym kierunku jest ciekawie. Poszłam więc na egzamin i dostałam się na studia.
Dość szybko ułożyła sobie życie, na drugim roku wyszła za mąż za kolegę z liceum, niebawem na świat przyszła ich córka. Marta odchowała trochę dziecko, skończyła studia i poszła pracować jako sekretarka do małej firmy prowadzonej przez małżeństwo z Hongkongu. Potem była kolejna mała spółka, aż w końcu trafiła do dużej korporacji, gdzie doszła do stopnia managera.
– To był sukces. Firma była znana i działała z rozmachem. Mieliśmy dużo szkoleń, wyjeżdżaliśmy za granicę, uczyłam się angielskiego – opowiada.
Ale po kilku latach zorientowała się, że to wciąż nie to, czego w życiu szukała.
– Powoli praca przestała mnie cieszyć. Codziennie działo się to samo. Spotykałam tych samych ludzi i zajmowałam się podobnymi sprawami. Z czasem nie byłam w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu. Czułam się wyczerpana, wypalona – mówi.
Zdecydowali się z mężem na drugie dziecko. Poszła na urlop wychowawczy i postanowiła, że do firmy już nie wróci. Po roku w domu zatęskniła za ludźmi i działaniem. Myślała o nauce języka obcego. Ale przypadkowo dowiedziała się o Studium Fotografii prowadzonym przez warszawski oddział Związku Polskich Artystów Foto-grafików. Przypomniała sobie wtedy o komplemencie przyjaciółki, fotograficzki, która kiedyś powiedziała: „Marta, robisz świetne zdjęcia”.
– To były rodzinne zdjęcia zrobione starym Zenitem męża – wspomina. Ale to był punkt zwrotny. Poczuła, że to odpowiedź Boga na jej modlitwy. Mając wsparcie ze strony rodziny, zapisała się do studium i zaczęła się uczyć fotografii. Tam poznała Justynę Kadłubiską-Duthel. Pojechały razem do Londynu na warsztaty Photographing Children, by dokształcić się pod okiem amerykańskiej specjalistki fotografii dziecięcej i rodzinnej.
Wróciła oczarowana. Planowały z Justyną założyć firmę i zarabiać fotografią, ale po kilku miesiącach mąż Marty został bez pracy. Mieli za co żyć, ale ciążył zaciągnięty wcześniej kredyt na samochód.
– Nie miałyśmy jeszcze wtedy z Justyną opracowanego systemu promocji, bałam się, że nie będzie zamówień. Postanowiłam wrócić do pracy biurowej – mówi Marta. – Wytrzymałam z trudem kilka miesięcy.
Zdecydowała, że to fotografia będzie jej zawodem. Zakasały z Justyną rękawy.
– Opracowałyśmy ulotki, wymyśliłyśmy, że będziemy je zostawiać w miejscach, gdzie pojawiają się matki z dziećmi. Na pierwsze zamówienia nie trzeba było długo czekać – mówi Marta. Od razu poczuła się pewniej. Była już w zaawansowanej ciąży z trzecim dzieckiem, kiedy zrobiła pierwsze sesje na zlecenie. Czuła się szczęśliwa. I wcale nie była zmęczona.
– Bo to, co robiłam, dodawało mi skrzydeł – wspomina Marta.
Urodziła drugiego syna. Cztery miesiące po porodzie wróciła do pracy.
– Nigdy nie jestem bez zajęcia. Kiedy nie fotografuję, to obrabiam zdjęcia. Poza tym cały czas się doszkalam – mówi. Czasami siedzi przed komputerem godzinami i zapomina o świecie. Przytomnieje, kiedy mąż z dziećmi wołają ją na kolację.
– „Zaraz, zaraz”, odpowiadam. Ale natychmiast o tym zapominam, a oni słusznie się na mnie gniewają – śmieje się Marta.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.