Strona 1 z 2
Kiedy w Ameryce chciała przyrządzić tradycyjną wielkanocną paschę, bez namysłu wsiadała w samochód i jechała 200 kilometrów po polski twaróg – za oceanem towar deficytowy. Dziś nauczyła się robić go sama. Bo święta dla Ireny Jarockiej, bez względu na to, gdzie je spędza, muszą smakować... Polską.
* Jakie znaczenie mają dla Pani święta Wielkiej Nocy? Przygotowuje się do nich Pani jakoś szczególnie?
Dla mnie to czas radości, nadziei i nowego życia. Niewątpliwie najpiękniejsze, najbardziej uroczyste święta przeżyłam w młodości. Pochodzę z religijnej rodziny. W moim domu cały okres pasyjny był czasem wyciszenia i refleksji.
Jako młoda dziewczyna co niedzielę chodziłam do kościoła na gorzkie żale, podobnie jak przed Bożym Narodzeniem – na roraty. A ponieważ z trójki rodzeństwa jestem najstarsza, motywowałam młodszych braci do uczestnictwa we mszy.
Pod tym względem byłam bardzo wymagająca – nieraz dochodziło między nami do konfliktów (śmiech).
Poza tym chodziłam na rekolekcje. Przy Katedrze Oliwskiej istniało koło dyskusyjne. Spotykałam się z przyjaciółmi i rozmawialiśmy o sensie świąt. Przez cały Wielki Tydzień codziennie byłam w kościele. Uczestniczyłam w drodze krzyżowej. Był to dla mnie czas wyjątkowy.
* Dzieci czekają przecież głównie na pisanki, lany poniedziałek, świąteczne smakołyki. Pani nie czekała?
Oczywiście, że tak. Za pisanki byłam nawet odpowiedzialna. Jajka farbowałam w łupinach cebuli, wcześniej zwyczajną świeczką rysowałam różne wzorki i esy-floresy na skorupce.
reklama
W ruch szły też zwykłe kredki. Oczywiście najpiękniejsze pisanki lądowały w koszyczku ze święconką, z którą szliśmy w Wielką Sobotę do kościoła. Poza jajkami pod haftowaną białą serwetką kryły się: kiełbasa, sól, pieprz, kawałek babki, cukrowy baranek.
W wielu domach święta otwiera niedzielne śniadanie, u nas była to już sobotnia kolacja. Później długo sprzeczałam się o ten zwyczaj z moim mężem – w jego domu przez całą Wielką Sobotę obowiązywał post.
A jeśli mowa o lanym poniedziałku, to... moi bracia tylko czekali, żeby wylać mi na głowę kubeł zimnej wody.
Teraz wspominam te tortury z rozrzewnieniem, ale wtedy wcale nie było mi do śmiechu. Do dziś podtrzymujemy w rodzinie tę tradycję, tylko że kubeł wody symbolicznie zastąpiły perfumy.
* Pod jakimi potrawami uginał się wielkanocny stół? Tradycyjnie. Była biała kiełbasa, żur, szynka, baleron, jaja, nóżki w galarecie, pierogi z mięsem, pascha, baba drożdżowa, mazurek. Hojnie i bardzo kalorycznie.
* W Stanach Wielkanoc obchodzi się podobnie? Kiedy wyemigrowałam tam w latach 90., robiłam wszystko, żeby święta miały polski charakter. Amerykańska Wielkanoc jest bardzo uboga. W pierwszy dzień – o ile cała rodzina nie wybiera się do restauracji – na stół wjeżdża pieczony indyk – danie typowe dla Święta Dziękczynienia i Bożego Narodzenia. A w drugi, czyli w nasz lany poniedziałek – Amerykanie idą do pracy. I gdzie tu mowa o celebrowaniu?
Ameryka to prawdziwa Wieża Babel, mnóstwo kultur, wyznań i tradycji. Przenikają się, niektóre zanikają. To, co jest dla Stanów charakterystyczne, to zwyczaj wielkanocnego obdarowywania dzieci prezentami. Rodzice ukrywają drobiazgi w trawie, a zadaniem maluchów jest ich odnalezienie.
Brakuje w tym wszystkim refleksji, nie ma duchowości. Dlatego zawsze święta – czy to Boże Narodzenie, czy Wielkanoc, staraliśmy się spędzać w gronie polonijnym. Tak było raźniej, swojsko. Co ciekawe, tęsknota za ojczyzną, za naszymi obrzędami, paradoksalnie dodawała energii i sprawiała, że w efekcie udawało nam się stworzyć wyjątkową atmosferę. A muszę tu podkreślić, że dodatkowe utrudnienie stanowił brak niektórych składników niezbędnych do przyrządzenia tradycyjnych wielkanocnych potraw.
* Na przykład? W Stanach jest olbrzymi problem z twarogiem, z tym charakterystycznym kwaskowatym posmakiem. Dużo zachodu kosztowało mnie więc zrobienie prawdziwej paschy czy sernika. Bywało, że jechałam 120 mil do polskiej dzielnicy w Nowym Jorku, po prawdziwy biały ser. Potem, kiedy mieszkałam w Teksasie, musiałam nauczyć się robić go sama. Po wielu eksperymentach okazało się, że całkiem niezły wychodzi z... jogurtu.
Problemów przysparza też zdobycie maku, który dodaję do mazurka i oczywiście do makowca. Amerykanie traktują go jak przyprawę, a jeszcze częściej zamiast z produktem żywnościowym mak kojarzy im się z narkotykiem. W rezultacie mała buteleczka maku sporo kosztuje. Do tego musiałam jeszcze tłumaczyć, po co aż tyle mi go potrzeba. Mówiłam, że pochodzę z Polski, a tam makowe wypieki to świąteczna tradycja.
* A jak jest z chlebem? Można kupić tam prawdziwy, polski? A może sama piecze Pani chleb? Tradycyjny amerykański chleb to wata, bez smaku i zapachu – coś koszmarnego. Na szczęście od jakiegoś czasu zaczęło pojawiać się inne pieczywo. Miała na to wpływ słynna historia z Rosjanami.
Otóż któregoś razu grupa emigrantów z Rosji postanowiła pokazać Amerykanom, co to znaczy prawdziwy chleb i stanęła przy najbardziej ekskluzywnej Piątej Alei ze straganem obłożonym bochenkami czarnego chleba sprowadzanego z Moskwy. Wszystko sprzedało się natychmiast.
I dziś można kupić już coś poza tostowym pieczywem, ale wciąż daleko mu do polskiego. Tam nawet prawdziwki zbierane w lesie mają inny smak i aromat niż nasze, polskie. W naszej glebie jest coś niepowtarzalnego. Powinniśmy nauczyć się to doceniać! Chleb piekę sama. Mąż kupił mi specjalną maszynę. Uwielbiamy taki jeszcze ciepły, z chrupiącą skórką, masłem i czosnkiem. Pyszności!
dla zalogowanych użytkowników serwisu.