Wiem, jestem sentymentalna – przyznaje aktorka i piosenkarka Gołda Tencer. Ale ma też głębokie przeświadczenie, że mówienie o ludziach, których już nie ma, o świecie, który został zniszczony, sprawia, że to wszystko trwa w ludzkiej świadomości. Bo ojczyzną Żydów jest pamięć...
Jesteśmy w najważniejszym dla Pani miejscu?
Jesteśmy na placu Grzybowskim w Warszawie. Tu, w Teatrze Żydowskim, spędziłam największą część mojego życia, 40 lat, cała epoka. I to jest moje miejsce na ziemi. Nie wyobrażam sobie siebie bez tego teatru.
Teatr da się oddzielić od życia? Ta granica jest do uchwycenia?
Szczerze? Nie. Mówi się, bo to ładnie brzmi: za drzwiami domu zostawiam pracę. Nie. Tym bardziej, że my, z Szymonem Szurmiejem, jesteśmy teatralnym małżeństwem. Czy chcemy czy nie, teatr mamy w domu, a dom w teatrze.
Coś Pani przez to w życiu uciekło? Ucierpiało, żeby zrobić miejsce tej pasji?
Mam poczucie, że starałam się zawsze łączyć swoje role. Nie wiem, czy byłam najlepszą matką, ale wiem, że dałam synowi dużo miłości, a to jest najważniejsze. Miałam wielki komfort, całe życie mieszkałam z moją mamą. Kiedy byłam w teatrze, grałam spektakl, wiedziałam, że z Dawidem jest ktoś, kto kocha go tak mocno, jak ja. Dawid, dopóki nie poszedł do szkoły, jeździł też z nami po świecie.
Myślę, że się sprawdziłam. W każdym razie nie usłyszałam od syna uwag. Za to zobaczyłam, że ten rodzaj miłości do teatru można wyssać z mlekiem matki. Syn poszedł w nasze ślady, ale czemu tu się dziwić? Miał być z niego adwokat, lekarz, inżynier? U nas nikt śrubek nie wkręca.
reklama
To kto u Państwa w domu wkręca śrubki, skoro nikt śrubek nie wkręca? Mój mąż rozsiewa legendy, że już będąc dzieckiem, żeby utrzymać się przy życiu, zarabiał jako elektryk. Kiedy u nas w którymś pomieszczeniu zgaśnie światło, wtedy zabiera się za to mój mąż i… wysadza korki w całym domu. Trudne pytanie mi pani zadała. Kiedy po kilku latach od wprowadzenia się do nowego domu Szymon oprowadzał po nim gości, nie pamiętał nawet, gdzie zapala się światło, gdzie są przełączniki. Rozumie pani, artysta…
Pani, artystka, jest kobietą domową? Myślę, że mój syn mógłby wymienić… kilka potraw, które w życiu ugotowałam. Raz zrobiłam bezy, bo bardzo mnie prosił, udały się, nie trzeba chyba powtarzać tego sukcesu, prawda? Sprawdza pani, czy potrafię zrobić karpia po żydowsku? Potrafię, mama mnie nauczyła. Ale nie jestem mistrzem gotowania i nie powiem, że to czynność, za którą przepadam. Lubię za to celebrować święta, przywiązuję wagę do tradycji, jestem „rodzinna”. Zawsze marzyłam sobie, że raz w tygodniu, w niedzielę, wszyscy usiądą wspólnie do obiadu. Ale do tego jest u nas w domu o trzech artystów za dużo. Każdy ma swój własny rytm i taka „sztuczka” udaje mi się coraz rzadziej. Nie jestem gospodynią domu. Ta rola należy do pań, które u nas pracują. Są z nami po kilka, kilkanaście lat, jak członek rodziny, zawsze im to powtarzam.
Pani przywiązuje dużą wagę do tradycji, dużo i często Pani o niej mówi. Jest tak ważna, bo...? To nie jest moja mądrość, ale ją powtarzam: ojczyzną Żydów jest pamięć. My mamy wiele rzeczy, których już po prostu nie ma. Ale kiedy mówi się głośno i donośnie o ludziach, których nie ma, o rzeczach, które zniknęły, o miejscach, które zostały zniszczone, wtedy to wszystko w jakiś sposób zastaje, trwa w świadomości. Jestem sentymentalna, wiem. Kiedy dołączyłam do teatru, nie miałam nawet 20 lat, przychodzili tam wtedy Żydzi i wspominali, a co ja mogłam wiedzieć? Jestem pokoleniem powojennym, jednak już wtedy, gdzieś pod skórą, czułam, że pamięć i tradycja są najważniejsze. I ludzie. Niewiele więcej się w życiu liczy.
W zasadzie nic więcej. Każdy człowiek, z którym się zetknęłam, ma w mojej prywatnej księdze życia własną karteczkę. Mam wielu sprawdzonych przyjaciół. Każdy z nas miał swoją szkołę. Ja miałam coś więcej. Chodziłam do żydowskiej szkoły im. I.L. Pereca w Łodzi. W tym roku przypada 65. rocznica likwidacji getta łódzkiego. Z tego właśnie powodu wcześniej zaczęłam Festiwal Singera. I zrobiliśmy film. O naszej szkole. Duży dokument o dziejach szkoły, która jednego dnia po marcu ’68 została zamknięta. I rozjechali się z niej ludzie. Po całym świecie. Teraz przyjechało prawie sto osób. To są przyjaźnie. Prawdziwe. Nie ma miejsca, w które jadę, żeby nie było tam kogoś z mojej szkoły. Niedawno byłam z teatrem w Montrealu. Mój kolega, z którym widziałam się ostatni raz, kiedy mieliśmy po 12 lat, przyszedł na przedstawienia. Po nim podszedł do mnie i powiedział: „Gieniusia, jak ty pięknie tańczyłaś”. To było szalenie wzruszające.
I wtedy rzeczywiście na moment odżywają tamte wspomnienia? Wie pani, my nie żyjemy tylko wspomnieniami. Żyjemy dniem bieżącym. Razem. Mamy ze sobą kontakt, nasze dorosłe dzieci się przyjaźnią. Proszę spojrzeć na zdjęcie za panią. Moja klasa maturalna: Michał ze Szwecji, Grzesiu z Danii, Heniek z Kanady, Renia z New Jersey, Marysia z Teksasu, Szymon z Nowego Jorku, Heniek z Izraela, Hanka z Izraela i Renia z Brukseli. Zdarza się, że z niektórymi nie rozmawiam rok, ale zawsze wiemy, że dla siebie jesteśmy… A z moją przyjaciółką Renią rozmawiam codziennie. Dobrze, że jest skype. I nie rozmawiamy o tym, co robiłyśmy, kiedy miałyśmy po siedem lat. Mówimy sobie o tym, co wydarzyło się w ciągu dnia. To jest bardzo ważna część mojego życia.
Najważniejsza? W gradacji życiowych powinności i przyjemności, mój brat mówi, że ja robię taką gradację wartości, tak. Najważniejsza. Tak warto żyć. Mój brat powiedział też kiedyś pięknie, że los dał nam siebie, rodzeństwo, a my na szczęście umieliśmy to wykorzystać. To prawda.
I nieprawda, że z rodziną dobrze wychodzi się na zdjęciu. W rodzinach żydowskich nie było cioć, wujków, babć. Większość zginęła. Inaczej ceni się tę bliskość, którą się ma. Jestem z bratem bardzo silnie związana.
Wymienia Pani przyjaciół na całym świecie. Pani nigdy nie pomyślała, żeby stąd wyjechać? Kiedy ja o tym myślałam, byłam bardzo młoda i wtedy mój tata nie chciał z Polski wyjeżdżać. W czasie Holocaustu zginęła cała jego rodzina. On przetrwał z bratem. Z Oświęcimia trafili do Mauthausen, Amerykanie ich wyzwolili, stamtąd pojechali do Włoch i po dwóch latach, w 1948 roku, zdecydował się wrócić. Powiedział, że tu zginęła cała jego rodzina i on będzie tu, nie wiem, pilnować prochów? Być może, w każdym razie chciał tu zostać. Zachował tradycję, ale chociaż pochodził z bardzo religijnej rodziny przed wojną, po wojnie coś w nim chyba pękło. To, co się wydarzyło…
Znaczyło dla Niego, że Boga nie ma? Dużo nie mówił, nie mówił prawie nic, ale już nigdy nie poszedł do synagogi. Ojciec nie mówił, ale było coś takiego, że tę wojnę czuło się w żydowskich domach niemal w powietrzu. Mnie się śniło wielokrotnie, że gonią mnie Niemcy. Skąd? Mój tata, z tego, co wiem, miał przed wojną żonę i córkę, moi rodzice byli powojennym małżeństwem, ale o tym wszystkim się milczało. I tak zostałam w Polsce. Ale jest we mnie taki „garb”. Wszyscy tułali się po świecie, a ja tu, niech to się nazywa, w dobrobycie. Dzisiaj mówią: dobrze, że zostałaś, bo mamy do czego wracać. Ale myślę, że nieprzypadkowo robię różne rzeczy: film, fundacja, Festiwal Singera.
Podświadomie wypełnia Pani jakąś misję? Przechowuje Pani pamięć? Nie wiem, czy to misja. Na pewno wielka radość. Chyba nie muszę, ale chcę działać, a to kolosalna różnica. Mam taką potrzebę.
Zaszczepioną?
Każdy coś wynosi z domu rodzinnego.
Jeden telewizor, a inny… Wartości. Pamiętam, jak zagrałam swoją pierwszą, teatralną rolę w języku jidysz. Mój tata mówił: „Jak ty się tego wszystkiego nauczysz, dziecko?”. Potem przyjeżdżał z Łodzi na wszystkie przedstawienia.
I mówił do widza siedzącego obok: „Proszę Pana, to jest moja córka”... A ja nie pamiętam większego wzruszenia. Zawsze wiedziałam, że będę aktorką. Żeby ze sceny mówić w języku jidysz. Właśnie po to, właśnie tak. Kiedy mówi się: opowiadać historię za tych, którzy mówić już nie mogą, wiem, brzmi patetycznie. Ale to istnieje w mojej podświadomości. Głęboko.
Podobnie jak obrazy z Pani dzieciństwa. Jaki jest ten pierwszy do przywołania? Sypialnia moich rodziców. A nad łóżkiem ogromny, namalowany na płótnie bez. Nad moim wisiały koszmarne papugi. Zawsze mnie straszyły. Proszę zgadnąć, co dzisiaj wisi w sypialni nad moim łóżkiem?
Papugi. Już nie straszą? A może one mnie tak naprawdę chroniły, kto wie… Jestem chomikiem, gromadzę wszystko. Raz na jakiś czas, kiedy wybieram się umierać, zastanawiam się, czy mogę to wszystko zostawiać mojemu synowi w spadku. Chcę wtedy segregować i wyrzucać, ale on na szczęście mówi zawsze: „Mama, zostaw”. Z każdym przedmiotem wiąże się jakaś historia. Mam fartuszek z pierwszej klasy szkoły podstawowej…
Właśnie z takich stop-klatek się składamy? Myślę, że to nas kształtuje, buduje. Tak, w tym jest wartość. Ostatnio zastanawiam się, gdzie jestem, na jakim etapie swojego życia. I wie pani, idę dalej. Dalej walczyć o to, co kocham. Jest jeszcze tyle do zrobienia. Trzeba mówić o przeszłości, ale patrzeć też w przyszłość.
Trzeba pokazać, co zostało, ale pokazać z radością. Bo ja się trochę składam z traumy i to nie jest fajne. Staram się z tym walczyć, z różnym skutkiem. Ktoś mi powiedział: „Pani Gołdo, nawet kiedy śpiewa pani wesołe piosenki, to ja płaczę”. Taki żydowski komplement. Śmieję się, ale wiem, że coś w tym, niestety, jest.
Śmiech przez łzy…? Dokładnie tak, jak napisał Szolem Alejchem. Tym naznaczone jest moje życie. Tata zmarł 38 lat temu, mama pięć, a to nie jest zamknięta historia. To nie są w ogóle sprawy, które można zamknąć raz na zawsze. Być może też dlatego ciągle działam, ciągle jestem w ruchu.
A kiedyś Pani odpoczywa? Ostatnio miałam plan na urlop, ale wyskoczyło parę rzeczy i… czas minął. Przegapiłam wolne. Ciągle sobie obiecuję spa i inne luksusy. Ale się nie da. Myśli mnie gonią…
Wysłuchała: Karolina Morelowska
Fot.: Zofia Nasierowska/Reporter,
Jacek Piotrowski/Agencja Gazeta,
East News/Polfilm
dla zalogowanych użytkowników serwisu.