Strona 1 z 2
W październiku mówimy o raku piersi. O tym, że należy się badać i o tym, że chorobę można pokonać. Ale rzadko wspominamy, jak ważna jest obecność bliskich ludzi. Ludzi, którzy walczą razem z nami. To trudny egzamin. Oto opowieść tych, którzy go zdali.
Gdy MARZENA CHEŁMINIAK, dziennikarka radiowa, właścicielka jednego z najbardziej rozpoznawalnych głosów Radia ZET, odkryła na swojej piersi zgrubienie, miała 37 lat. Od dwóch lat była związana z Łukaszem, razem wychowywali jej córkę. I razem przeszli przez chorobę Marzeny.
Łukasz: Byłem w pracy, gdy odebrałem telefon od Marzeny, że jest w Fundacji Onkologii i właśnie dowiedziała się, że ten guz, którego ma, to rak.
Marzena: A ja miałam iść do pracy, do radia, ale nie poszłam…
Ł.: Już od trzech tygodni wiedzieliśmy, że jest zgrubienie i że trzeba zrobić biopsję. Dlatego wyniku nie potraktowałem jako koszmarnej pomyłki – przyjąłem go do wiadomości… W miarę mężnie, jak mogłem na tamten moment. Przerabiałem już taką sytuację – moi rodzice mieli raka. Wiedziałem, że to się może zdarzyć każdemu.
M.: Lekarze zwykle nie dzwonią do pacjentów, a jeśli dzwonią, to znaczy, że dzieje się coś ważnego. Moja lekarka zadzwoniła i powiedziała, żebym przyjechała. Jadąc, wiedziałam, co ma mi do zakomunikowania…
„Teraz przed panią kilka miesięcy wyzwania”, powiedziała mi lekarka – czyli sprawa jest do pokonania. Ja też tak do tego podeszłam… Chory na raka nie ma zresztą jednej myśli, że to „koniec świata” albo „rzecz do pokonania”.
reklama
Nastroje strasznie się zmieniają. Jednego dnia człowiek myśli, że może umrzeć i boi się o córkę, a drugiego słyszy w głowie: „To się zdarza tak często, choroba jak każda inna i mogę przez to przejść”.
A jeszcze później czyta się statystyki, w których widać, że to nie takie kolorowe i szybko próbuje się samego siebie umiejscowić w tej lepszej stronie statystyki.
Miałam huśtawkę, ratowało mnie duże wsparcie w domu, bo Łukasz ma taką konstrukcję psychiczną – szalenie męską – coś trzeba zrobić i nie ma się w ogóle co rozdrabniać. Miałam też wsparcie ze strony rodziców, którzy pomogli nam w organizacji codzienności. I wreszcie miałam słuchaczy, którzy po tym, jak przyznałam się na antenie, że choruję, tłumnie zaczęli dzwonić. Może zabrzmi to ezoterycznie, ale silnie odbierałam, że ta dobra energia ludzi do mnie dociera. To wszystko trzymało mnie w pionie.
Nie robić z raka tabu M.: Fajnie byłoby iść z rakiem do cudotwórcy, który załatwi to za nas. Według mnie najważniejsza jest jednak własna świadomość. Bliscy i cały świat dookoła są choremu potrzebni „tylko” albo „aż” do tego, by podtrzymać tę dobrą świadomość, że może wyzdrowieć. Otoczenie powinno podążać za chorującą osobą, bo różne są sposoby zdrowienia. Niektórzy potrzebują samotności, inni – tłumnych odwiedzin. Chory sam wybiera, wystarczy mu towarzyszyć. Gdybym miała podpowiadać: najważniejsze to nie robić z raka tabu. Bo jak inni mają ci pomóc, jeśli ukrywasz, czego potrzebujesz? My staraliśmy się cały czas prowadzić normalne życie także z tego powodu, że mieliśmy dziecko i trzeba było mu pokazać, że choroba mamy to coś do przejścia.
Ł.: Od diagnozy do ostatniego naświetlania minęło trochę więcej niż rok. Od maja do wakacji w następnym roku. Czy były w ciągu tamtych miesięcy okresy, gdy nie dało się prowadzić normalnego życia? A co to znaczy – normalne życie? Życie zmienia się tak, jak zmienia się człowiek. Gdy Marzena chorowała, to też była część naszego życia. Oczywiście zdarzało się, że leżała cały dzień w łóżku. Pamiętam dni po operacji czy chemioterapii, gdy nie chciała wstawać, nie czuła się na siłach, ale też widziałem siłę wewnętrzną, którą Marzena w sobie miała i ma nadal. Mówiła: „Jak dziś nie wstanę, to jutro też nie i co? Będę tak leżeć?”. Wstawała i funkcjonowała. Jadła obiad, krzątała się. Siadała na sofie, czytała książkę, gazetę, jakoś uczestniczyła w naszym życiu, a nie leżała nieobecna z oczami wbitymi w sufit.
M.: Żeby powalczyć ze strachem, zrobiłam sobie klasyczne pranie mózgu. Założyłam, że jestem tą osobą, która będzie zdrowa i że nie choruje, tylko zdrowieje. Nie dopuszczałam do siebie za często myśli, że coś może być nie tak. Strachowi można się poddać albo zrobić wszystko, by funkcjonować normalnie. Uświadomiłam sobie, że ludzie giną przecież w wypadkach, inni mają zawał serca i umierają z dnia na dzień, nie będąc na to kompletnie przygotowani. Ja z kolei przewlekle choruję, co wcale nie znaczy, że umrę. Mam teraz w życiu taki czas i należy się dostosować. Można chorować i w ogóle żyć świadomie lub nieświadomie. Ja postanowiłam chorować świadomie. Zdobyłam dużo wiedzy, czytałam dużo książek, chodziłam do Fundacji Psychoonkologii na zajęcia.
Ł.: Jak Marzena mówiła, trzeba patrzeć na pozytywną stronę statystyki i mówić sobie, że się wyzdrowieje. Nie podchodzić do raka jak do choroby śmiertelnej, jest to też choroba uleczalna.
Był przy mnie… M.: Po tym moim „praniu mózgu” wydawało mi się, że przejdę przez chemię jak burza. Na pierwszą poszłam sama. Wróciłam do domu i oczywiście czułam się fatalnie. Przyszedł z pracy Łukasz, też pełen teorii, co robić z taką osobą jak ja. Postanowił zadbać, żebym jadła, a to ostatnia rzecz, o jakiej się marzy po chemii. Posadził mnie przy stole, zrobił mi takie minikanapeczki, jak dziecku, pokroił je jeszcze na kwadraciki i mówi: „A teraz będziesz to jadła”. Siedziałam, płakałam i mówiłam, że nie mogę, a on mi tłumaczył, jakie to ważne, żebym jadła. Z perspektywy czasu myślę, że z jego strony to była ogromna oznaka przejęcia i odpowiedzialności za mnie. Wtedy do końca zrozumiałam, że on to, co może zrobić, po prostu będzie robił. Zadba choćby o to, bym nie umarła z głodu. To było fajne. Tego roku dużo podróżowaliśmy. Jeszcze więcej niż zwykle. Chodziliśmy po górach, jeździliśmy za granicę…
Ł.: …nie rezygnowaliśmy z normalnego życia. Jedynymi dniami, kiedy trzeba było odpocząć, były dni blisko chemii.
M.: Łukasz pracował, nie potrzebowałam, żeby był ze mną od rana do wieczora. Wiedziałam, że mogę na niego liczyć, że jeśli będę potrzebowała zostawić z nim dziecko, to wszystko zostanie zrobione. Cała historia dbania o dom ze mnie spadła, bo moi rodzice i Łukasz przejęli to fantastycznie. Łukasz był przy mnie zawsze, kiedy miał być.
W czasie mojej choroby w sylwestra zgłosiłam się w radiu do prowadzenia nocnego programu. Dla dziennikarzy radiowych sylwester jest masakrą, bo ktoś musi pracować, a każdy woli mieć swoją prywatną imprezę, więc ja się wtedy zgłosiłam na ochotnika. I we dwoje przyszliśmy do studia z szampanem, on spędził ze mną ten czas. Ja pracowałam, on tam po prostu był. Są takie momenty w życiu, kiedy się podąża za wydarzeniami. Wydarzenia nakazują nam zachowywać się tak, a nie inaczej i Łukasz nigdy nie miał z tym problemu. Trzymała mnie jego niewzruszona pewność, że będzie dobrze i że robimy wszystko, co się da zrobić, a jak będzie źle – to będziemy się martwić.
Ł.: Nie mam poczucia, żebym w czasie choroby Marzeny świadomie zmienił swój sposób zachowania. Organizacja naszego życia? Pewnie kilka rzeczy
trzeba było przeorganizować, takich drobnych, codziennych – typu zakupy, sprzątanie domu, załatwianie jakichś spraw. Starałem się po prostu robić to, co zawsze robiłem. A rzeczy, które mi doszły w ramach obowiązków, przyjmowałem jako zadania do wykonania i tyle.
Ochroniliśmy córkę M.: Chyba jedyna rzecz, którą w związku z moją chorobą zrobiliśmy w pełni świadomie, to ochroniliśmy Emilę przed patrzeniem na te moje najgorsze momenty. Emila nie jest dzieckiem Łukasza, ale jest przez niego wychowywana. Miałam dwie operacje w wakacje, a ona miała wtedy obozy – do dzisiaj nie chce wyjeżdżać z tego powodu. Potem czekała, aż wypadną mi włosy, sprawdzała, czy już, patrzyła na to trochę jak na ciekawostkę biologiczną.
Strach poznała w szkole, kiedy wszyscy zaczęli jej współczuć i to było dla dziecka potężne obciążenie. Przychodziła i płakała, bo „wszyscy jej współczują, że mama jest chora, a w szkole nikt nie choruje, tylko babcia jednego chłopca, więc dlaczego ja zachorowałam, skoro jestem taka młoda”. To był ten jedyny strach, pochodzący z zewnątrz, który się jakoś na niej odbił i w niej osadził. W domu tego nie miała, bo od początku do końca świadomie pokazywaliśmy jej moją chorobę jako rzecz, którą my – rodzice – pokonujemy.
Ł.: Zresztą sami też staraliśmy się nie bać aż tak okropnie. Jak były gorsze dni, to trzeba było szybko z tego wyjść, myśleć pozytywnie.
M.: Z rakiem masz dwa wyjścia: albo poddać się chorobie, albo się z nią zmierzyć – innej możliwości nie ma. Zdrowy na umyśle człowiek się z tym mierzy.
Płakaliśmy razem Ł.: Nie miałem takich myśli, że rak rodziców, a potem Marzeny to jakaś niesprawiedliwość losu…
M.: No, ale przyznaj się, że raz jak szedłeś do pracy, to zadzwoniłeś i się popłakaliśmy, gadając przez telefon, że to jednak jest okropne!
Ł.: Było okropne, ale czy myślałem, że to takie niesprawiedliwe? Nie wiem, czy raz się popłakałem, możliwe, że popłakałem się nawet kilka razy.
M.: Ale tych innych razów nie widziałam, a wtedy słyszałam twój płacz w słuchawce. Łukasz mnie nie obciążał swoim przygnębieniem. Mówił: „Jest weekend, jedźmy gdzieś, chodźmy przynajmniej na spacer” – postawił na aktywność, a ja czasem chciałam trochę przysiąść i nabrać powietrza i może mnie nawet wkurzało, że on traktuje mnie bez taryfy ulgowej. Ale w gruncie rzeczy to było dobre. Nie było takich sytuacji, że się na nim wyżywałam. Czasami myślałam: „Szkoda, że go nie ma ze mną na spotkaniu w Psychoonkologii” – był w pracy. Ale w gruncie rzeczy wiedziałam, że mam od niego tyle takiego naturalnego wsparcia, że z tych spotkań brałam po prostu to, co było mi potrzebne, a w domu i tak miałam wsparcie ukochanego mężczyzny.
Pierś nie stanowi o kobiecości M.: Dopiero teraz mam poczucie wyjątkowości zachowania Łukasza. Dla mnie było oczywiste, że on taki był, bo innego faceta bym sobie nie wybrała. Teraz otoczenie daje mi do zrozumienia, że Łukasz zachowywał się wyjątkowo. Moje koleżanki są dla niego pełne uwielbienia. Uważają, że większość facetów nie wytrzymuje takiego ciśnienia, że muszą się zajmować nie swoim dzieckiem, nie swoimi sprawami i jeszcze nie swoją chorobą – po co im to? Mogą sobie iść i szukać łatwiejszego życia. Ja nie chciałam uwierzyć, że tak jest. Ale oczywiście tak jest i wiem, że małżeństwa się rozsypują. Absolutnie rozumiem, że ludzie się rozwodzą po doświadczeniu choroby.
Mnie choroba dała potwierdzenie, że Łukasz ma takie cechy, na których mi w życiu zależy. Odpowiedzialność, która się objawia w działaniu. Niezłomność. Mam do niego ogromne zaufanie. Przez myśl mi nie przeszło, że on mnie może z powodu choroby zostawić.
Nigdy nie było tak, że moja fizyczność, która się zmieniła – bo przytyłam, wyłysiałam, nie miałam ochoty na seks – zmieniła też coś między nami.
Łukasz nie miał problemów z tym, że ja mogłabym mieć amputowaną pierś – mam tylko wyciętego guza, chirurg powiedział, że będzie robił wszystko, żeby pierś uratować. Chociaż ja od razu mówiłam, że absolutnie nie jest to dla mnie żaden fetysz i że jeśli tylko jest podejrzenie, że coś jeszcze może kiedyś w tej piersi być, to niech tną. Umówmy się – nie pierś stanowi o kobiecości. Ale oczywiście to ja tak myślę, facet może myśleć inaczej.
Ł.: Jeżeli chodzi o fizyczność Marzeny, to problemu nie było. W całym okresie jej choroby ani razu nie miałem takiej myśli, że fizyczność jest barierą dla mojej miłości, bo ja Marzenę pokochałem za jej jestestwo, za to, kim jest, za to, co ma w głowie, a to się nie zmieniło.
Jeśli chodzi o amputację piersi, to wiadomo, że dla mnie liczyło się jej wyzdrowienie, więc akceptowałem tę perspektywę: jeżeli trzeba to zrobić, żeby być bliżej pełnego wyzdrowienia i mieć pewność, to dlaczego nie?
M.: Przed rakiem znaliśmy się dwa lata. To nie jest długo. Mam wrażenie, że przetrwaliśmy, bo oboje jesteśmy dojrzali w środku, dla mnie to nie jest pierwszy związek. Już wiedziałam, czego nie chcę, a czego chcę i całkiem świadomie dostrzegłam te cechy w Łukaszu. Choroba utwierdziła mnie w moim wyborze. Okazało się, że Łukasz to mężczyzna, który sobie radzi ze wszystkim i poradził sobie z tą chorobą, na moje szczęście. Koleżanki pytają, gdzie się znajduje takiego faceta – nie wiem, po prostu się znalazł.
Teraz jest nasz czas! M.: Oboje mamy poczucie niepowtarzalności darowanego czasu – żyjemy strasznie intensywnie.
Ł.: Łapiemy każdą chwilę.
M.: Ta intensywność polega na jakości życia. Nie chce nam się przeznaczać czasu na rzeczy byle jakie: na byle jakie podróże, znajomości, książki…
Każdy weekend spędzamy aktywnie, to jedziemy w Tatry, to w Bieszczady, to na Mazury albo chociaż wychodzimy na długi spacer z psem. Nie odkładamy ważnych dla nas rzeczy na później.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.