Urzekł wszystkich pełną tajemnic atmosferą, którą wyczarował w pewnym miasteczku. Jednak rzeczywistość z pogranicza jawy i snu nie jest dla niego tylko fikcją. Od 35 lat David Lynch zanurza się w niej dwa razy dziennie.
Niechętnie odsłania kulisy swojego życia i pracy. W autobiografii o zaskakującym, jak wszystko czego się tknie, tytule „W pogoni za wielką rybą” ujawnił, że gdy kręcił pierwszy film fabularny, miał problemy z poskładaniem elementów w sensowną całość. Szukając natchnienia, wertował Biblię.
– Któregoś dnia przeczytałem jedno zdanie. Zamknąłem Biblię, to było to! Ujrzałem wszystko jako całość – wspomina.
I, niestety, na tym poprzestaje. Jeśli ktoś oczekiwał, że pozna tę biblijną mądrość, będzie rozczarowany. Lynch w typowy dla siebie sposób kończy wyznanie niedopowiedzeniem: „Chyba nigdy nie zdradzę, co to było za zdanie”. Ale nie ma też powodu, by wątpić, że Lynch je rzeczywiście znalazł. Wychował się bowiem w rodzinie prezbiteriańskiej i z Biblią obcował od dziecka.
Wiele dziwnych wydarzeń
Prezbiterianizm to jeden z nurtów protestantyzmu. Nie ma w nim kościelnej hierarchii, a zwierzchników wybierają sami wierni. Do ich podstawowych obowiązków należy czytanie Pisma Świętego i rozważanie jego treści. Rodzice Lyncha byli solidnymi, twardo stąpającymi po ziemi ludźmi. Gdy jednak odkryli w synu artystyczną duszę, nie zmuszali go do skupienia się na bardziej konkretnych zajęciach. Chciał zostać malarzem, więc matka, nauczycielka angielskiego, przynosiła mu kredki, farby i inne przybory do malowania.
Odmawiała jedynie kupowania książeczek do kolorowania. Dawała mu czyste kartki, by nie powielał gotowych wzorów, lecz rozwijał wyobraźnię. Ojciec był dendrologiem, specjalistą badającym drzewa. Z racji zawodu często zabierał małego Davida do lasu i również pobudzał jego wyobraźnię. Po latach Lynch napisze, że w dzieciństwie las był dla niego magicznym światem pełnym tajemnic. I takim pozostał.
Zdecydował się na radykalną zmianę środowiska. Wraz z kolegą wyjechał do Wiednia. Tam poczuł się jeszcze gorzej. Austriacka solidność i zamiłowanie do porządku były dokładnym przeciwieństwem tego, czego szukał. Wytrzymał dwa tygodnie. I w Filadelfii, już jako student tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych, odkrył swoje prawdziwe powołanie.
„Była może trzecia po południu. Pracowałem właśnie nad obrazem przedstawiającym ogród w nocy. Było na nim dużo czerni i zielonych roślin wyłaniających się z ciemności. Nagle rośliny zaczęły się poruszać, usłyszałem wiatr. Nie brałem żadnych narkotyków! Pomyślałem, jakie to fantastyczne”, napisał w autobiografii. Wszystko działo się oczywiście w jego wyobraźni, ale doznanie było tak silne, że Lynch zaczął zastanawiać się, jak utrwalić je na płótnie. Rozwiązanie okazało się proste – trzeba tworzyć obrazy ruchome. Czyli… kręcić filmy.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Tylko w hollywoodzkich bajkach życie genialnych reżyserów usłane jest różami. Rzeczywistość wygląda inaczej. Młodemu, ambitnemu reżyserowi bez dorobku nikt nie da tysięcy dolarów na realizację pomysłów. Może liczyć wyłącznie na siebie.
Nasza świadomość jest jak woda. Nie złowi się w niej jednak niczego, jeśli wcześniej nie zarzuci się przynęty. Jest nią pragnienie. Człowiek, który to zrobi, ma szansę na sukces.
Lynch kupił więc kamerę, ale na aktorów, dekoracje, taśmę nie miał już pieniędzy. Sytuację komplikował fakt, że właśnie się ożenił i został ojcem. Zamiast w rodzinę, każdy grosz inwestował w swoje dzieło. Rozgoryczona żona poskarżyła się w końcu teściowi.
– Pewnego wieczoru mój młodszy brat z ojcem posadzili mnie w ciemnym salonie – wspomina David Lynch – i odbyli ze mną poważną rozmowę. O mało nie pękło mi serce, bo usłyszałem, że powinienem zacząć zachowywać się w sposób odpowiedzialny, znaleźć normalną pracę i zapomnieć o filmie.
Obsesje i wizje
Pracę znalazł, ale o filmie nie zapomniał. Zajął się rozwożeniem gazet. Zarabiał 50 dolarów tygodniowo. Z tej skromnej sumy potrafił zaoszczędzić tyle, by powoli, kadr za kadrem, tworzyć debiutanckie dzieło. Zajęło mu to ponad pięć lat, ale osiągnął cel. Konieczność godzenia artystycznych ambicji z nielubianą pracą zawodową wpędzała go we frustrację i złość.
Jak sam przyznaje, był przygnębiony i rozgoryczony, a gniew często wyładowywał na żonie. Po siedmiu latach ciągłych awantur małżeństwo skończyło się rozwodem. Nie wpłynęło to jednak kojąco na jego psychikę. „Nadal przepełniały mnie lęki i niepokoje”, wyznał w autobiografii. Kiedy zaczął zdawać sobie sprawę, że popada w obsesje, udał się do psychiatry. Opowiedział, co go trapi, ale wyjaśnił też, że jest artystą i wiele pomysłów czerpie właśnie ze swych niepokojących wizji.
– Czy terapia mogłaby w jakiś sposób upośledzić moje moce twórcze? – zapytał. Psychiatra odpowiedział, że niestety tak. Lynch nigdy do niego nie wróci. Najskuteczniejszej pomocy udzieliła mu siostra, również zaniepokojona stanem jego psychiki. Zapytała przez telefon, czy nie chciałby tak jak ona spróbować medytacji transcendentalnej.
„Usłyszałem coś w jej głosie. Zmianę. Jakąś szczęśliwość. I pomyślałem sobie: tego mi trzeba”, napisał w autobiografii. Była połowa lat 70. minionego wieku, czas powszechnej na Zachodzie fascynacji mistyką Wschodu. Ale Lynch miał tak bogate życie wewnętrzne, że nie szukał niczego więcej. Głos siostry brzmiał jednak tak przekonująco, że posłuchał rady i wybrał się do ośrodka medytacji transcendentalnej. Wystarczył jeden seans, by sceptycyzm zmienił się w zachwyt.
Medytację transcendentalną rozpropagował w Europie i Ameryce Maharishi Makesh Yogi. Lynch nie pobierał nauk bezpośrednio od guru, w tajemnice wprowadzała go amerykańska instruktorka. Praktykowanie tej formy medytacji nie wymaga żadnych wyrzeczeń ani specjalnych predyspozycji. Po wysłuchaniu kilku wykładów adept otrzymuje od swego przewodnika osobistą mantrę, czyli słowo lub krótkie zdanie, które będzie powtarzał podczas duchowych ćwiczeń. Znaczenie tego słowa nie jest ważne, gdyż istota medytowania polega na wyciszaniu umysłu i skupianiu myśli wokół jednego obiektu – w tym przypadku mantry.
W odmiennym stanie świadomości
Od czasu wizyty w ośrodku MT medytuje dwa razy dziennie, rano i przed kolacją. Robi to z obsesyjną skrupulatnością, w ciągu 30 lat nie darował sobie nawet jednego, 20-minutowego seansu. Gdy pracuje nad nowym filmem, pogrąża się w transcendencji również przed każdym wyjściem na plan.
Była trzecia po południu. Pracowałem nad obrazem przedstawiającym ogród w nocy. Nagle rośliny zaczęły się poruszać, usłyszałem wiatr. Doznanie było tak silne, że musiałem zacząć tworzyć ruchome obrazy, czyli... kręcić filmy.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.