„Jesienią zawsze zaczyna się szkoła...”.I jesienią zawsze o szkole myślimy – nawet jeśli nie chodzimy do niej już od dawna. Bo szkolne wspomnienia ma każdy. Muniek Staszczyk – same dobre. Ale czy to normalne, by lider zespołu rockowego wolał tradycyjną szkołę od nowoczesnej i twierdził, że nauczyciel powinien mieć autorytet?
Od 27 lat śpiewasz o „czwartym liceum ogólnokształcącym”. Na koncertach ta piosenka wciąż budzi entuzjazm. Jak się właściwie z tym czujesz? To liceum już dość dawno przecież skończyłeś.
Właśnie 27 lat temu. Ta piosenka powstała dokładnie wtedy – zaraz po maturze. Pamiętam, że miała premierę 28 maja 1982 roku na naszym pierwszym otwartym dla publiczności koncercie. A że się ciągle podoba – to jest prawda. I sam też się czasem zastanawiam, dlaczego tak jest. Może dlatego, że w każdym mieście jest jakieś czwarte liceum i wszędzie są jacyś ludzie, którzy się z nim identyfikują?
A nie myślisz, że znalazł się w tej piosence taki ładunek pozytywnej energii z czasu, kiedy powstała, że wystarczyło jej na 27 lat? Jest taka teoria, że jeśli coś dotyczy autentycznego przeżycia, ludzie to wyczuwają.
Może tak być, bo to była naprawdę ważna piosenka i czegoś ważnego dotyczyła. Napisałem ją, kiedy poczułem, że się dla mnie coś bardzo istotnego skończyło. Może już wtedy zdawałem sobie sprawę z tego, że liceum to był w moim życiu taki okres, który się nigdy nie powtórzy. Czas, który mnie ukształtował.
Te cztery lata były dla mnie naprawdę w pewien sposób magiczne. Wszystko się wtedy zaczęło. W szkole założyłem zespół. Nawet ksywę Muniek zawdzięczam jednemu z nauczycieli, tak mnie nazwał na pierwszej lekcji i to się utrwaliło. Zresztą sam moment przejścia z podstawówki do liceum był dla mnie przełomowy. Tak jakbym nagle znalazł się w innym świecie.
reklama
To brzmi trochę nieprawdopodobnie. Wtedy podstawówkę kończyło się, mając 15 lat, Ty naprawdę pamiętasz to jako rzecz tak istotną? Tak, bo w moim przypadku to była kompletna zmiana środowiska. Zacząłem jeździć autobusem do szkoły, która mieściła się w samym centrum miasta, a podstawówkę miałem prawie pod domem. Zacząłem nosić mundurek – bo w moim liceum, w Sienkiewiczu, taki był obyczaj. Naprawdę to było jak wejście w inny świat. W mojej podstawówce były dzieci z osiedla, a to było osiedle robotnicze, w dodatku cieszące się nie najlepszą sławą. Nie sądzę, by wiele osób z mojego podwórka w ogóle myślało o studiach. A w liceum zetknąłem się z zupełnie innymi ludźmi. To była taka mieszanka – dzieci z rodzin inteligenckich, ale i dzieci tak zwanych prywaciarzy, bo było w Częstochowie dużo takich ludzi, właścicieli wytwórni plastikowych zabawek albo czegoś takiego. Oni mieli sporo pieniędzy. Na przykład niejaki Tomek Nowak – jego ojciec miał wesołe miasteczko.
Pamiętam, że w pierwszej klasie jeździliśmy małym fiatem Tomka, którego ojciec mu kupił. Chodziliśmy też do restauracji – nawet do takich lepszych, hotelowych… kotlet de volaille, piwo Żywiec, którego poza hotelami nie można było kupić… A raz, jak pojechaliśmy do tego wesołego miasteczka, to Tomek poszedł do kasy i wziął sobie z niej pieniądze – dla mnie ogromne. Bo ja pochodziłem z przeciętnej peerelowskiej rodziny – nie znałem takich rzeczy. Ten Tomek to zresztą bardzo ważna postać, bo kiedy zakładaliśmy pierwszy zespół The Schoolboys, to on nam kupił instrumenty. Z tamtego zespołu nic nie wyszło, ale później grał na nich T. Love.
Ale chyba nie pieniądze były w tej zmianie najważniejsze… Na pewno nie. Zresztą wtedy one nie były takie istotne jak teraz. Poza tym dla nas przede wszystkim liczyło się, że wszyscy jesteśmy z Sienkiewicza. Pewnie swoje znaczenie miał też panujący w tej szkole egalitaryzm. Czuliśmy się przede wszystkim jej uczniami i to tworzyło tożsamość. Może dlatego, że te mundurki nosiliśmy?
Ale – skoro to było najlepsze liceum w Częstochowie – mieliście jednak jakieś poczucie wyższości wobec innych? Takie przekonanie, że jesteście elitą? Nie, jakoś niczego takiego nie pamiętam. My byliśmy oczywiście dumni z tego, że to jest prestiżowe liceum z tradycjami. I z tego, że dyrektor naszej szkoły nie należał do PZPR, jako jedyny z dyrektorów częstochowskich liceów. Był członkiem Stronnictwa Demokratycznego. I byłym AK-owcem. Ale ani ta duma, ani to, że czuliśmy się wspólnotą, nie oddzielało nas od reszty świata. Tak jak się to dzieje dzisiaj w niektórych prywatnych i społecznych liceach.
Twój syn chodził do takiego liceum… I właśnie dzięki temu mogłem tę różnicę obserwować. Ja na przykład nie mam wrażenia, że my się kierowaliśmy snobizmem, a w przypadku ludzi z tych elitarnych szkół dzisiejszych, moim zdaniem, tak właśnie jest. Może chodzi o to, że czasy są inne, więc i ten elitaryzm ma inny wymiar. Dla mnie – nie do zniesienia. Zawsze się kłóciliśmy o tę szkołę z synem, choć on twierdził, że jestem uprzedzony, a na dodatek sam go tam przecież posłałem, więc nie powinienem mieć pretensji.
No i w pewnym sensie miał rację, ale ja i tak tej jego szkoły trochę nie lubiłem.
Lubię jego kumpli, to są fajni chłopcy, ale to mi nie przeszkadza uważać, że oni mają poprzewracane w głowie i wydaje im się, że są pępkiem świata. Różnica między moją szkołą a tą polega na tym, że myśmy mieli co prawda poczucie wspólnoty i dumy – ale nie uważaliśmy, że jesteśmy w związku z tym najfajniejsi na świecie. Nie byliśmy tak totalnie zapatrzeni w siebie i swoją świetność. Wiem, że mówię jak zgred, ale ja nie lubię snobizmu, mam jakąś fobię na to. A te społeczne i prywatne szkoły – a przynajmniej niektóre z nich – są snobistyczne i tyle. Może to ma jednak związek z pieniędzmi? Elitarne szkoły są dziś dla ludzi z pieniędzmi.
I to coś zmienia według Ciebie? W końcu elitarność zawsze jest rodzajem poczucia wyższości wobec innych. Ale z czego się teraz to poczucie bierze? Z tego, że chodzisz do szkoły za pieniądze? Ja jakoś nie zauważyłem, żeby tam był wyśrubowany, wysoki poziom. I miałem wrażenie, że to się nie łączy na przykład z respektem dla nauczycieli. Mówiąc „respekt”, nie mam na myśli strachu, tylko autorytet. Uważam, że jakiś powinien być.
Zaskakujące. Nikt Cię chyba nie kojarzy z takimi tradycyjnymi poglądami. Zresztą chyba nie zawsze nauczyciele na ten respekt zasługują. Rzecz w tym, że ja mam ze szkoły dobre wspomnienia. Nikt mnie nie gnębił – a przynajmniej nie gnębił niezasłużenie. Jak mnie gnębiła pani od biologii, to dlatego, że byłem z biologii cienki. Miałem szczęście i do szkoły, i do nauczycieli. Na przykład moim wychowawcą był Maniek Kucharski, świetny polonista – dużo mu zawdzięczam. To był ostry gość, uczniowie się trochę go bali, mieli respekt. Specyficzny był, ale w jakiś sposób mnie lubił, często spotykał moich rodziców w kinie i mówił do mojego ojca: „pas, dyscyplina, bo to ciężki orzech do zgryzienia, zdolny jest, ale trzeba pilnować”. Jak dziś rozumiem, oznaczało to, że się na swój sposób mną przejmował. I ja się od niego dużo nauczyłem. Ale to oczywiście nie znaczy, że byłem bardzo grzecznym uczniem czy coś takiego.
O to nikt by Cię chyba nie podejrzewał. I słusznie, bo moje zachowanie było raczej nisko notowane – dwa razy zawiesili mnie w prawach ucznia. Raz za włosy pofarbowane na biało – w Sienkiewiczu się takich rzeczy nie tolerowało, a raz za pijackie ekscesy. I oczywiście, że się buntowałem, przecież jakbym się nie buntował, to nie założyłbym kapeli! Ale to nie zmienia tego, że ja tę szkołę lubiłem! W końcu przecież zespół T. Love powstał w szkole. To w pewien sposób był zespół szkolny – choć wtedy o tym tak nie myślałem.
A kiedy mówię o respekcie do nauczyciela, to myślę o tym, że ta szkolna konstrukcja powinna czemuś służyć. Na przykład temu, żeby była relacja „mistrz – uczeń”. I postawieniu jakichś granic. Szkoła jest szkołą, nauczyciel – nauczycielem. Jeśli czegoś takiego nie ma – to po co w ogóle szkoła? W takim totalnym luzie to się nawet luzu nie czuje. Muszą być jakieś zasady, bo inaczej wszystko się rozłazi.
Chodzi Ci o to, że kiedy tych granic nie ma, to właściwie nie wiadomo, w jaki sposób rozpoznać, co jest czym? Do czegoś w końcu trzeba się odnieść. Ale czasem sobie myślę, że to był jednak inny świat. Taki, w którym tradycja w ogóle stanowiła wartość. Bo ta szkoła ze swoją historią była dla nas punktem odniesienia. Mam swój pamiętnik z tego okresu – sięgałem do niego, kiedy mój syn dorastał, żeby sprawdzić, jaki ja sam byłem, kiedy miałem tyle lat, co on. To mnie uspokajało, bo się okazywało, że będąc w jego wieku, robiłem to samo. Ale jest różnica. Jak zaglądam do pamiętnika, to wyraźnie widzę, że żyłem szkołą – nie o to chodzi, że lekcjami, ale po prostu wszystkim, co się tam działo. Takim mikrokosmosem. Czytałem pamiętniki różnych ludzi z lat 20. czy 30. – atmosfera ich szkolnych wspomnień wydawała mi się podobna…I może jestem archaiczny, bo uważam, że tak powinno być. No, ale jest też możliwe, że taki świat się po prostu skończył. Zacząłem chodzić do liceum pod koniec lat 70. Wtedy był chyba jeszcze obecny jakiś przedwojenny etos szkolny… Ale może taki stosunek do wartości w ogóle należy do przeszłości? We wszystkim.
Dziś ceni się inne niż w tamtym czasie wartości? I inne postawy. Kocham mojego syna i mamy dobre relacje, ale nie mogłem słuchać tego, co on zaczął opowiadać, jak w tę swoją szkołę wsiąkł. Na przykład, że lubi inteligentnych i cynicznych ludzi i z nimi się dogaduje. I ceni sobie cyniczne, inteligentne riposty – uważa, że tylko jego koledzy ze szkoły to potrafią. Wiadomo, że ja mam swoje lata, ale kiedy to słyszę, to mi się ciśnienie podnosi. Kiedyś zobaczyłem w telewizji kolegę mojego syna – takiego, co na imprezach zawsze robił demolkę, a potem jego ojciec za to płacił. Przyjechała telewizja do tej reprezentacyjnej szkoły i w czasie matury robili sondę, kto się ile uczył. On oświadczył inteligentnie i cynicznie oraz oczywiście z wielkim zadowoleniem z siebie, że w zasadzie to nie uczył się wcale i nie przeczytał żadnej lektury. Jest się czym chwalić, no nie?
Miałem z moim synem na ten temat dyskusję, bo on twierdził, że się czepiam. Ale pytałem go: „Co to za chwalenie się tym, że on nic z siebie nie dał?”. Janek na to: „Miał mówić jak tacy grzeczniutcy, co się tylko uczą?”. Zapytałem, czy widzi tylko takie dwa bieguny. A on znowu, że jestem uprzedzony.
A nie jesteś? No, nic na to nie poradzę, że sobie cenię inne postawy życiowe. Moja żona ma daleką rodzinę w okolicach Łomży i jedna z tych jej kuzynek chce iść na Akademię Sztuk Pięknych. Dziewczyna co tydzień jeździ z Łomży do Krakowa. Kawał drogi, ale jeździ, widać, że jej zależy. Ja sobie coś takiego cenię, a nie zblazowane gadanie, że się żadnej lektury nie przeczytało. Złości mnie przekonanie niektórych ludzi z tych prywatnych i społecznych szkół, że to jest fajne – mało z siebie dawać. Bo ja akurat uważam odwrotnie.
Wysłuchała: Magda Patryas
Fot.: Marcin Dławichowski/Forum
dla zalogowanych użytkowników serwisu.