Czy najpierw byli tam przedstawiciele ludu Mauri, którzy zdobywali ten ląd dla króla Egiptu? Czy mandaryni, i to właśnie kopie ich map dotarły do rąk Magellana, Vasco da Gamy i oczywiście Kolumba, torując drogę ich odkrywczym podróżom? Kto tak naprawdę był pierwszy?
Wynurzyłem się z parnych, ociekających wilgocią zarośli archeologicznego parku La Venta i stanąłem oko w oko z potężnym Murzynem. W istocie była to tylko głowa osadzona w ziemi. Olbrzymie, ponaddwumetrowe oblicze, wyrzeźbione w skalnym bloku o wadze 20 ton. Ujrzałem nos, szeroki i spłaszczony, wywinięte wargi, wydatne łuki brwiowe.
Nie miałem żadnych wątpliwości: to portret mieszkańca Afryki. A przecież znajdował się na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej! W dodatku został wyrzeźbiony tysiące lat temu. Na długo przed Kolumbem, kiedy to w Starym Świecie nikomu nie powinna śnić się Ameryka, a amerykańskim Indianom nie powinna nawet świtać myśl o Afryce i Europie!
Po raz pierwszy?
A jednak te kamienne głowy o negroidalnych rysach – odkryto ich w bagnistej dżungli ponad 20 – były niezbitym wskazaniem migracji sprzed tysiącleci. Naukowych dowodów dostarczył w latach 50. XX wieku polski antropolog Andrzej Wierciński. Badając na miejscu rzeźby, a także ocalałe w grobach szkielety i czaszki, wykazał cechy właściwe plemionom zamieszkującym w epoce kamiennej północną Afrykę i hiszpańskie wybrzeże Morza Śródziemnego.
Postawił wówczas tezę, że z owego obszaru wyruszyła przez Atlantyk duża wyprawa czarnoskórych żeglarzy z rodzinami. Przepłynęli oni ocean, osiedli na tropikalnym wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej i dali podwaliny wielkim kulturom Ameryki. Przywieźli ze sobą wiedzę astronomiczną i astrologiczną, matematyczną oraz kalendarzową, przekazując ją „raczkującym” jeszcze Majom, zanim roztopili się wśród nich i innych plemion azjatyckiego pochodzenia. Gdyż Amerykę zasiedliły przede wszystkim ludy, które przywędrowały z Azji.
reklama
Stojąc tam, wśród mokrych liści palmowych, przed tą granitową twarzą, jej oczami patrzącymi na mnie z otchłani tysiącleci, poczułem przebiegający po plecach dreszcz emocji. I cichą satysfakcję. Ze szkoły wyniosłem wiedzę o tym, że pierwszy był, rzecz jasna, Kolumb. A tutaj – proszę! To, co wbijano mi do głowy i w co kazano wierzyć, wyglądało inaczej! Miałem przed sobą namacalny dowód i mogłem poklepać go dłonią. Czułem się tak, jakbym sam odbył podróż w czasie.
To osobiste spotkanie z kolosalną głową olmeckiego wodza odbyło się w latach 90. XX wieku, ale znajomość z Olmekami, uznawanymi za twórców pierwszej cywilizacji Ameryki Środkowej, zawarłem już 40 lat wcześniej, w Warszawie. Prasa pełna była doniesień o odkryciu Andrzeja Wiercińskiego. Pewnego dnia zadzwonił telefon. Usłyszałem podniecony głos kolegi: „Płyniesz z nami do Meksyku? Profesor Wierciński chce dowieść, że transatlantyckie rejsy były możliwe już w zamierzchłych czasach! Stocznia w Gdyni zbuduje drewniany statek na wzór afrykańskich łodzi znanych z rysunków naskalnych i na ceramice!”. „Płynę!” – odparłem bez wahania i… na tym się skończyło.
Dla ówczesnego Komitetu Centralnego partii taka wyprawa niosła ze sobą zbyt wielkie ryzyko. Wątpliwości mieli też archeolodzy, według których w tamtych czasach po prostu „nie było odpowiednich statków”. Czyżby? Jeszcze kilka lat temu, niedługo przed śmiercią profesora Wiercińskiego, rozmawialiśmy o tym, że odkąd w Europie i USA została przełamana psychologiczna bariera, setki małych łódek przecinają Atlantyk w obie strony. Mogę się założyć, że nawet teraz, gdy piszę te słowa, kilku samotnych żeglarzy, ba, wioślarzy w szalupach i kajakach pomyka przez ocean! Dlatego rejs do Zatoki Meksykańskiej cztery tysiące lat temu był nie tyle wyczynem żeglarskim, ile aktem odwagi. Jak się okazało, nie jedynym takim!
Po raz drugi? Znalazłem się na tropie zdumiewających starożytnych żeglarzy na wybrzeżu Chile. W 1970 roku prowadziłem tam wyprawę Polskiego Związku Alpinizmu na ostatnie niezdobyte andyjskie szczyty. Pewnego dnia, gdy wróciliśmy z mroźnych wyżyn Ojos del Salado, chilijscy koledzy zawieźli nas do zatoki Valparaiso nad Pacyfikiem, abyśmy w jego falach spłukali trudy wspinaczki. Tam pokazali nam w skalistych klifach jaskinie o ścianach, które inskrypcjami pokryli dawni mieszkańcy wybrzeży. Ujrzałem szeregi niezrozumiałych hieroglifów, zarysy statków i linie przypominające róże wiatrów. Wtedy nie budziły szczególnego podniecenia, ponieważ archeolodzy nic jeszcze nie wiedzieli o ich pochodzeniu. I oto wybuchła bomba!
Nowozelandczyk Barry Fell, biolog morza i niezwykły poliglota, autor głośnej książki „Ameryka przed Chrystusem”, odczytał inskrypcje pochodzące z nadmorskich tak zwanych Jaskiń Nawigatorów w Nowej Gwinei, ustalając rzecz wprost niesłychaną: były napisane w starożytnym języku libijskim, dialekcie egipskiego, używanym przez brązowoskóry lud rybacki znad Morza Śródziemnego, zwany przez Greków Mauri. Napisom towarzyszyło bogactwo rysunków wykonanych węglem i wielobarwnymi glinkami, które przetrwały w doskonałym stanie. Pośród wykresów i znaków były wizerunki statków masztowych i wiosłowych.
Fell nie miał kłopotu z ustaleniem wieku malowideł – sama ich treść dostarczyła daty. Zawierała bowiem opis komety i pierścieniowego zaćmienia Słońca, które, według astronomów, zdarzyło się 19 listopada 232 roku p.n.e. Była też druga wzmianka o zaćmieniu, opatrzona datą: „listopad 15. roku panowania Faraona”, co wskazało na Ptolemeusza III, a zatem na ten sam rok. W inskrypcji znalazła się także treść dowodu Eratostenesa, dyrektora Biblioteki Aleksandryjskiej, że Ziemia jest kulą o obwodzie 250 000 stadiów, czyli 44 800 km.
Fell ustalił dalej, że autorem inskrypcji był Maui, nawigator i astronom wyprawy, w randze kapitana floty, jej dowódcą zaś – Rata. Przeczytał też, że wyprawę stanowiła eskadra sześciu statków libijskich, służąca w marynarce egipskiej.
Sensacyjne odkrycie, ale dotarcie do Nowej Gwinei, nawet w tamtych czasach, nie było wcale nadzwyczajnym wyczynem. Gdy spojrzałem na mapę, przekonałem się, że niemal cała podróż z Morza Czerwonego mogła się odbyć po wodach przybrzeżnych. Jednak inne fakty wskazywały, że wyprawa podążyła dalej, na Pacyfik, zapewne dla zamknięcia pętli dookoła świata i potwierdzenia tezy Eratostenesa o kulistej Ziemi.
I oto w ręce Fella wpadła kolejna inskrypcja – ze ściany jaskini w pobliżu Santiago de Chile. Okazała się pierwszym w historii opisem Ameryki, oglądanej od zachodniej strony: „Południowy kraniec wybrzeża osiągnięty przez Mauri. Ten rejon jest południowym krańcem górzystego kraju, jak oświadcza na piśmie dowódca, triumfując na tej ziemi. Do tego południowego krańca przypłynął flotyllą statków. Tę ziemię nawigator zajmuje dla Króla Egiptu, dla jego Królowej i ich dostojnego syna, ciągnącą się 4000 mil, stromą, potężną, górzystą, wysoko wyniesioną. Sierpień, dzień 5., rok panowania 16.”. Pracę Fella czytałem po kilku latach z wypiekami na twarzy, ekscytując się myślą, że być może byłem w tej samej jaskini, co niegdyś żeglarze faraona. Stary Świat nie dowiedział się o odkryciu, bo żaden z okrętów nie wrócił do Egiptu. Fell znalazł dowody, że ich załogi zasiedliły wyspy Pacyfiku.
Po raz trzeci? Odkryta. Tym razem Chińczycy! Ogromna flota wielomasztowych dżonek opłynęła świat i odkryła Amerykę, wyprzedzając Kolumba niemal „rzutem na taśmę” – o niecałe stulecie. Taki jest wynik dociekań 71-letniego Szkota, Gavina Menziesa, dowódcy łodzi podwodnej, który lata emerytury poświęcił na szperanie w archiwach. Skojarzył on wiele znanych faktów i uzyskał zaskakujące wyniki. Jego książka „1421 – rok, w którym Chiny odkryły świat”, wydana sześć lat temu, stała się światowym bestsellerem. Menzies dowodzi w niej, że w owych czasach tylko Chiny posiadały pieniądze, ludzi i przywódców zdolnych wysyłać takie ekspedycje.
W okresie dynastii Ming statki cesarza Zhu Di miały podróżować do wielu części świata, odkrywając Australię, Nową Zelandię, obie Ameryki, Antarktykę i okrążając świat przed Magellanem. Jednak czy to możliwe, aby wiedza o takiej wyprawie przepadła bez śladu? Tak! – twierdzi Menzies – ponieważ biurokratyczni mandaryni na cesarskim dworze obawiali się, że koszty dalszych podróży zrujnują chińską gospodarkę. Po śmierci Zhu Di w roku 1424 nowy cesarz, Hongxi, zakazał wypraw, a mandaryni ukryli bądź zniszczyli materiały. Według Menziesa ocalały jednak mapy, których kopie dotarły do rąk Magellana, Vasco da Gamy i oczywiście Kolumba. Czy było tak rzeczywiście? Czy tezy Menziesa to tylko owoc wyobraźni autora? Bardzo prawdopodobne – dla bezpieczeństwa pozostańmy więc przy dwóch prekolumbijskich odkryciach Ameryki przez żeglarzy ze Starego Świata, z których jedno wspierają mocne naukowe podstawy zebrane przez Polaka.
Maciej Kuczyński
dla zalogowanych użytkowników serwisu.