W kanapowym wędrowaniu nie o kanapę chodzi. Ani nawet o zapierające dech w piersiach zabytki czy krajobrazy. Lecz o zapierające dech spotkanie z człowiekiem, który przed nami otwiera swój dom. I serce.
W Koblencji nadciągał świt. Veit, student miejscowego uniwersytetu po raz kolejny zaciągnął się indonezyjskim cygarem. Właśnie wrócił do domu. Nie mógł zasnąć. Postanowił więc zabić bezsenność. Najlepiej myśleniem o czymś naprawdę przyjemnym, o rzeczach, które sprawiają mu radość. Zawsze uwielbiał podróże. Ale męczyła go powtarzalność i przewidywalność, z jaką dotąd, chcąc nie chcąc, odkrywał świat. Podobne do siebie hotele i restauracje, w których spotykał podobnych do siebie turystów.
Podobne plany zwiedzania, przygotowane dzięki gorzej lub lepiej opracowanym przewodnikom. I, nie licząc uprzejmych recepcjonistów oraz kelnerów, prawie zerowe szanse na kontakt z mieszkańcami ziemi, którą właśnie odwiedził. Nieważne, czy była to Indonezja, czy Islandia. Veit nie miał złudzeń – takie poznawanie świata to iluzja, lizanie cukierka przez papierek. Cygaro zgasło, świt zamieniał się w poranek, za oknami mieszkania Veita słońce zaczęło irytująco świecić. Zasunął zasłony, po czym z jeszcze większą irytacją spojrzał na świecący się od wielu godzin ekran komputera...
– A gdyby tak, za pośrednictwem internetu, stworzyć wielką rodzinę ludzi, którzy całkowicie bezinteresownie zapraszają się do siebie w gościnę? – zapytał sam siebie. Zapytał o to siebie nieoczekiwanie i głośno. Był rok 2000. Dziewięć lat później rodzina, o której zamarzył niemiecki student i podróżnik, składała się już z miliona członków. Ludzi, którzy jeszcze kilka lat temu nie mieli pojęcia o swoim istnieniu.
reklama
Z pewnością Veit z Koblencji, który wymarzył sobie nieprzewidywalne podróże, wielu spraw i rzeczy nie przewidział. Tego, że zgaśnie mu cygaro, że zbyt mocno zaświeci mu w okna słońce, że za kilka lat studentka lingwistyki Ula odkryje w Andaluzji, iż Hiszpanów do łez mogą rozbawić polskie placki, zrobione z przetartych, surowych ziemniaków. Że przyszły ekonomista Marek w Mediolanie narazi się na spotkanie pierwszego stopnia z baletem i w ciągu zaledwie kilku lat dorobi się setek przyjaciół. A pewna studentka Monika, która chciała na dobre zadomowić się w Chinach, odnajdzie miłość i powód, dla którego zamieni Pekin na zupełnie inne miasto. I nie będzie to Porto, do którego dwa lata temu studentka filozofii i kulturoznawstwa z Krakowa trafiła zimą. Razem z towarzyszącym jej przyjacielem pierwsze kroki w Portugalii skierowała śmiało ku grupie młodych, roześmianych ludzi.
– To pewnie oni – przeszło jej przez głowę. Nie wiedziała, kto tym razem ugości ją na swojej kanapie, bo odpowiedź na jej prośbę o nocleg nadeszła w ostatniej chwili. Choć najczęściej o tych, którzy zapraszają, wie się sporo. Spotkanie poprzedza korespondencja, wymiana informacji. Nagle przed Moniką, jak spod ziemi, wyrósł uśmiechnięty, starszy mężczyzna. Przez chwilę poczuła się niepewnie. Czy znajdzie jakąkolwiek nić porozumienia z nieznanym jej panem po sześćdziesiątce? Przecież, już na pierwszy rzut oka, więcej ich dzieli, niż łączy...
Dziś Monika już wie, że couchsurferów, czyli „kanapowych podróżników”, zazwyczaj, z nielicznymi wyjątkami, łączy pokrewieństwo duszy. Niezależnie od tego, w jakim są wieku, jakie są ich losy i doświadczenia, a nawet status majątkowy. Monika nigdy nie zapomni emeryta z Portugalii, u którego zamiast jednej nocy została prawie tydzień. Jego otwartości, kredytu zaufania, jakim ją obdarzył. Ani ukrytych przed zwykłymi turystami urokliwych zaułków Porto, do których gospodarz zawiódł przybyszów z Polski. Ani aksamitnej pościeli, jaką dla nich przygotował, tego, że oddał im swoją sypialnię, klucze od domu i czas. Niczego w zamian nie oczekując. Poza rozmową, żartem, więcej niż jednym uśmiechem.
O couchsurfingu Monika, dla której podróżowanie od dziecka jest pasją, po raz pierwszy dowiedziała się trzy lata temu. Mniej więcej w tym samym czasie także student ekonomii Marek ze zdziwieniem odkrył, że w wirtualnym świecie istnieje całkowicie realna sieć wymiany gościnności. Wolontariusze z całego globu oferują innym ludziom własną, symboliczną kanapę, pod którą w rzeczywistości kryje się nie tylko darmowy nocleg, ale też pomoc w odnalezieniu się w nowym, nieznanym miejscu. Oferują spotkania w gronie przyjaciół, wypady w góry i na żagle. Oferują wreszcie wiele, najczęściej miłych, niespodzianek.
Wystarczy tylko zalogować się na jednej ze stron zrzeszających kanapowych podróżników, stworzyć swój profil (oferując lub nie pokój, łóżko, a nawet skrawek podłogi), zamknąć oczy i wymarzyć sobie miejsce, do którego chcemy pojechać. Tak jak Marek wymarzył sobie, a potem odwiedził Danię, Belgię, Holandię, Włochy, Hiszpanię czy Islandię. Potem trzeba już tylko odnaleźć na stronie gościnnego tubylca. Gościnnego i przyjaznego, bo coraz liczniejsza społeczność couchsurferów w ciągu kilku lat wypracowała bardzo przejrzyste sposoby weryfikacji gospodarzy. Nie ma więc raczej mowy o tym, że na kanapie u zapraszającego nas człowieka spotka nas jakaś nieprzyjemna przygoda. W ciągu trzech lat Marek gościł u 30 osób z różnych części Europy. Poznał wielu nadzwyczajnych ludzi. W tym pewnego właściciela baru w Kopenhadze, którego później zobaczył w polskiej telewizji, w programie znanego showmana.
Pod swój krakowski dach Marek przyjął ponad 100 couchsurferów z całego świata. Gościł Norweżkę grubo po pięćdziesiątce, która okazała się znacznie młodsza duchem niż towarzyszący jej syn, milczek i odludek. Gościł rosyjską Żydówkę, na stałe mieszkającą w Wiedniu, dzięki której dowiedział się, jak złożone były losy potomków biblijnego Sema w radzieckim imperium. Gościł Meksykanów, którzy, jak nikt wcześniej, wydali mu się podobni do... Polaków. Bo podobnie jak Polacy są rodzinni i tradycyjni.
– Dzięki nim dowiedziałem się również, jak niejednoznaczne potrafią być zjawiska, które nas otaczają, że nie zawsze wszystko jest czarno-białe – dodaje Marek. Bo Meksykanie uświadomili mu na przykład, że szkoły, ale też szpitale w Meksyku fundują często... handlarze narkotyków.
– Doprawdy couchsurfing daje mi nieograniczone wręcz możliwości poznawania świata w jego najbardziej
zaskakujących wymiarach – zapewnia przyszły ekonomista z Krakowa. Dowód? W Mediolanie, jednym z pierwszych miast, jakie Marek odwiedził dzięki couchsurfingowi, włoscy gospodarze zaprosili go wieczorem na spektakl słynnego baletu Maurice’a Béjarta.
– W życiu nie przyszłoby mi do głowy, by tak po prostu pójść na balet – śmieje się student, dodając, że było to dla niego absolutnie bezcenne estetyczne przeżycie. Podobnie jak wspólne gotowanie risotta w oszałamiająco urządzonym mieszkaniu w samym sercu włoskiej stolicy mody.
– Najpiękniejsza w takim podróżowaniu jest układanka miejsc, zdarzeń i spotkań – dodaje Ula, która w couchsurfingu zakochała się rok temu, gdy poprzez sieć odnalazła ludzi, którzy z otwartymi rękami chcieli ugościć ją w... Warszawie. I tak, nieoczekiwanie, znalazła się w domu znanej dziennikarki i couchsurferki Doroty Warakomskiej i jej czworonożnych pupilów. A potem, równie nieoczekiwanie, Ula wylądowała w Andaluzji, królestwie flamenco. Najlepszych na świecie krewetek, pachnących tortilli. Placków zupełnie odmiennych od tych, jakie Ula zaserwowała swoim gospodarzom.
– Bardzo się śmiali, że w pocie czoła trzemy na tarce surowe ziemniaki – wspomina. – A potem zajadali się nimi, żartując, że ludzie z założenia boją się tego, czego nie znają.
Couchsurferzy z założenia się... nie boją. – Kanapowym podróżnikiem z pewnością nie zostanie nigdy człowiek lękliwy, taki, który nie wierzy, że ludźmi zazwyczaj kieruje dobroć i szlachetność. Dla niego może być nie do pojęcia, że obcy ludzie bezinteresownie poświęcają swój czas i energię – zapewnia Marek. I dodaje, że ten rodzaj podróżowania to przede wszystkim podróż do wnętrza samego siebie.
– Odkrywając w taki sposób inne światy, najwięcej dowiadujemy się o swoich ograniczeniach, ale też nieodkrytych dotąd zaletach i możliwościach. Spotykając się z ludźmi, których wcześniej nie poznaliśmy, uczymy się dystansu wobec utartych pojęć i stereotypów, stajemy się z gruntu lepsi.
Niewątpliwie tym, co nas jeszcze łączy pod każdą szerokością geograficzną, jest ciekawość innych kultur, zwyczajów, tego, że potrafimy być tak odmienni i jednocześnie do siebie podobni – twierdzi Monika, która właśnie dla odkrywania fascynujących różnic i podobieństw dwa lata temu wybrała się w podróż do Chin, licząc nawet, że po studiach choćby na kilka lat zadomowi się w Krainie Smoka. Ale stało się inaczej. Latem ubiegłego roku Monika wraz z innymi kanapowymi podróżnikami z Krakowa zaprosiła couchsurferów na wianki nad Wisłę.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyła Tylera z San Francisco. Odwiedził Kraków tylko na jeden dzień. Został rok. Nie dla Wawelu, ale dla Moniki. Porzucił pomysł wielomiesięcznego zwiedzania Europy. Chociaż, na chwilę, kiedy Monika zajęta była studiami, w ramach kanapowych podróży, dotarł na Bałkany, a nawet do Stambułu. Potem wrócił do Krakowa, a Monika, wraz z innymi podwawelskimi podróżnikami, zorganizowała I Międzynarodowe Spotkanie Couchsurferów. Wyjątkowe, tłoczne, z balonami i tańcami w tramwajach, spontanicznym przytulaniem przypadkowych przechodniów, pełne zaskakujących zwrotów akcji i przygód.
– Tak to już bowiem bywa z kanapowymi podróżami. Bywają niepowtarzalne i nieprzewidywalne – wzdycha ze śmiechem Marek. Pewnie dlatego Veit z Koblencji, który marzył o nieprzewidywalnym wędrowaniu, nigdy już nie zamieszka w hotelu, ani w Islandii, ani w Indonezji. Ula zobaczy Bałkany, o jakich jej się nie śniło, a Monika wielkiej rodzinie couchsurferów będzie wysyłać pocztówki nie z Pekinu, lecz, ku swojemu zdumieniu, z San Francisco.
Sonia Jelska
dla zalogowanych użytkowników serwisu.