Przeżyła kilka wypadków, śmierć wieloletniego partnera, ciężką chorobę najbliższego przyjaciela. Zofia Czernicka po każdym z ciosów podnosi się coraz silniejsza. I ciągle potrafi cieszyć się życiem.
Spotkało Panią wiele rzeczy, po których ludzie się przewracają. Pani zawsze się podnosi.
To chyba nie do końca moja zasługa, to sprawa „dobrych genów”. Lwów, Kijów, tata urodził się pod Odessą. Tam Polacy musieli być szczególnie twardzi, odporni na historyczne nawałnice, ginęli najbliżsi, przepadały majątki. Dobytek całego życia pozostawał gdzieś daleko, ale oni byli szczęśliwi, że ocaleli.
Szczególnie kobiety w naszej rodzinie były zawsze dzielne, silne i niezależne. Ta siła ujawnia się głównie w ekstremalnych momentach. A takich było historycznie wiele. Ciągle trzeba było zaczynać od początku. Pewnie dlatego w sytuacjach, które inni uważają za beznadziejne, ja jestem skrajnie zdyscyplinowana i opanowana. Bo na co dzień bywam krucha, wrażliwa i sentymentalna. Bardzo łatwo się wzruszam. Płaczę przy wciąganiu polskiej flagi na maszt i w kinie. Ale nigdy w trudnych chwilach. Być może ludzie myślą o mnie nawet: zimna. A ja po prostu koncentruję się na szukaniu wyjścia z sytuacji. To lepiej robić na chłodno, z opanowaniem. Zimna krew pozwala nie wpadać w pułapki.
Ale to zimno musi znaleźć ujście.
To prawda. Kontrreakcją są moje dolegliwości zdrowotne. Kłopoty z kręgosłupem. Wiem, kiedy uderzy. Unieruchomi mnie kompletnie. To zawsze dzieje się po ekstremalnym stresie. Gdy wszystko wraca już do normy, sytuacja jest opanowana, ja… padam. To zdiagnozowany mechanizm.
reklama
Mówi Pani o silnym charakterze, ale w sytuacji, kiedy w wypadku ginie najbliższy człowiek, z pewnością potrzeba czegoś więcej. Nie wiem, czy to siła, raczej świadomość, że muszę przetrwać. Dla mnie wtedy, 21 czerwca, skończyło się życie. Ludzie mówią: „Czas goi rany”, ale ja myślę, że czas nie goi ran, tylko pozwala żyć. Zaczyna się myśleć o priorytetach, o dzieciach – ktoś musi się nimi zająć. Pamiętam, jak zachowała się wtedy moja 13-letnia córka. Powiedziała do mnie któregoś dnia: „Mamo, zamówiłam ci manikiur, kosmetyczkę, bardzo bym chciała, żebyś znowu wyglądała pięknie, bo Andrzej lubił, kiedy byłaś zadbana”. Posłuchałam. Przestałam siedzieć w domu, patrząc tępo w jeden punkt, przestałam też jeździć trzy razy dziennie na cmentarz.
Poza tym zawsze lgnę do ludzi. Mam taką instynktowną skłonność, aby do nich uciekać. Dzięki ludziom właśnie, mimo wielu sprzyjających sytuacji, nigdy nie byłam w depresji. Są dla mnie sprawdzonym i chyba jedynym skutecznym lekarstwem. Zawsze cieszyłam się, że byli tacy, którzy mieli odwagę trwać przy mnie we wszystkich trudnych momentach mojego życia. Jedna z przyjaciółek, która od lat zajmuje się jogą, zaproponowała mi pewnego dnia, żebym spróbowała dojść do siebie, ćwicząc. Pamiętam jak dziś, co jej odpowiedziałam. „Kochana, gdybym ja zaczęła teraz z tobą miarowo i spokojnie oddychać, wyskoczyłabym po trzech dniach przez okno, pozwól, że pójdę swoją drogą, wyjdę do ludzi”.
Ludzie też do mnie przychodzili. Pojawił się któregoś dnia młody wtedy jeszcze Olaf Lubaszenko, kazał się spakować i zabrał mnie do ośrodka sportowego nad morze. Moim dzieciom zorganizował wyjazd do ojca, a mnie zapakował w samochód, wywiózł. Poddałam się temu. Tam zmuszał mnie do fizycznego wysiłku, całymi dniami grałam w tenisa, a wieczorami byłam wyciągana na towarzyskie spotkania. Powiedział, że będzie mnie trzymać tak długo, aż znowu się uśmiechnę.
Powiedziała Pani: poddałam się temu. Ma Pani instynkt, intuicję, które pozwalają Pani ocenić, co będzie w danym momencie mniejszym złem? Myślę, że mam bardzo rozbudowaną intuicję i coś w rodzaju instynktu przewidywania, czasami wręcz męczącego. Bo naprawdę bywa, że czuję, co się za chwilę wydarzy. Kiedyś, jeszcze w szkole średniej, u urszulanek, w klasie maturalnej byłyśmy przepytywane ze wszystkich przedmiotów. Przyszedł czas na fizykę i panią „Wójcicę”, której wszystkie strasznie się bałyśmy.
Dziewczyny błagały mnie, przewodniczącą klasy, żebym coś zrobiła, jakoś to przepytywanie przesunęła. Powiedziałam: „Nie martwcie się, ona nie przyjdzie, bo złamie nogę”. Nie zastanawiałam się nad tym ani chwili, po prostu te słowa wypowiedziały się same. Za 15 minut weszła dyrektorka: „Panienki, dzisiaj nie będzie fizyki, bo pani profesor przed chwilą, na pierwszym piętrze, złamała nogę”. To był pierwszy raz. Potem takich historii było mnóstwo. Za każdym razem, kiedy nie próbuję takich przebłysków analizować, tylko poddaję się tej pierwszej myśli, zawsze okazuje się bezbłędna. Czasem okrutnie bezbłędna. Dlatego wolę te zabawne opowieści o moim instynkcie, wolę też nie dochodzić do tego, co leży u podstaw mojej dziwnej zdolności.
Woli Pani nie sprawdzać, bo boi się tej siły? Chyba trochę tak. Dlatego też nigdy nie poszłam do wróżki. Jestem bardzo zżyta z Cyganami, od lat prowadzę ich festiwal w Ciechocinku, dopuszczają mnie do swoich rodzinnych uroczystości, król Cyganów mnie pobłogosławił. Raz zapytałam pewną starszą Cygankę, tak zwaną Ciocię, czy by mi nie powróżyła. Usłyszałam: „Tobie nie będę wróżyć, bo ty i tak wszystko wiesz”.
I zawsze szuka Pani wyjścia. Była jakaś sytuacja, którą z perspektywy czasu ocenia Pani jako poddanie się? Raz chciałam się poddać. Wiele lat temu. Zaczęłam właśnie pracę w telewizji, mąż wyjechał na stypendium za granicę i zdarzył mi się ciężki wypadek. Miałam pęknięte dwa kręgi szyjne, byłam przykuta do łóżka. Leżałam w klinice męża, błagając oczywiście, żeby o niczym mu nie mówiono. Dzieci, którymi wtedy opiekowali się przyjaciele, poprosiłam, by milczały na ten temat, kiedy tata będzie dzwonił. Na początku leżałam dzielnie, to nie był pierwszy raz, kiedy coś sobie uszkodziłam. Zawsze wszystko wracało do normy, więc czekałam, aż stanie się tak i tym razem.
Upływały jednak dni, tygodnie, codziennie przychodził ordynator, przejeżdżał igłą po stopie i… nic. On nic nie mówił, ja też nie, ale oboje doskonale wiedzieliśmy, o co chodzi. I wtedy obmyśliłam plan. Zrozumiałam, że mając dwadzieścia kilka lat, zdrowe serce, płuca, nerki, silny organizm, mogę tak żyć, wegetując, jeszcze 40-50 lat, jeśli bliscy będą o mnie dbali. A tego przecież zrobić im nie mogę. Nie mogę skazać moich dzieci. Byłam już w zasadzie zdecydowana… Wybrałam niedzielę, kiedy w szpitalu mało się dzieje, nie ma lekarzy, pielęgniarki wpadają tylko wezwane. I stała się rzecz niezwykła. Odwiedzał mnie mój nieżyjący już przyjaciel, Danek Kamiński. Przychodził codziennie, w dni powszednie, po południu. Tym razem przyszedł w niedzielę. Rano.
Z prowiantem, nigdy nie zapomnę, to była wątróbka po żydowsku, na słodko z rodzynkami i… słoik pełen czerwonego płynu. Myślałam, że to barszczyk, a Danek mówi: „Słuchaj, Zośka, nikt o tym nie wie, przyniosłem ci czerwone wino, wiesz, żebyś sobie do tej wątróbki wypiła, to dobre wino, naprawdę. Jakby ktoś o coś pytał, powiesz, że ci kolega kompocik przyniósł”.
Wypiłam to wino na czczo i się… upiłam. Plan, siłą alkoholu we krwi, nie został zrealizowany. Ale to nie wszystko. Po południu podczas obchodu, kiedy lekarz przejechał po nodze igłą, stopa podskoczyła. Danek uratował mi wtedy życie. Powiedziałam mu to po latach. Nie wiem, czy to był przypadek. Zawsze mieliśmy takie emocjonalno-energetyczne porozumienie. Myślę, że czuł, kiedy przyjść…
Powiedziała Pani, że to nie było poddanie się, ale próba wyjścia z sytuacji. Zawsze sobie mówię: póki żyjesz, nie ma sytuacji bez wyjścia. Każde z uderzeń, które mnie spotykały, coś zostawiały, czegoś mnie uczyły. Aż w końcu spowodowały, że trochę zaczęłam na siebie uważać. Zdaję sobie sprawę z tego, że ja czasami ten swój los prowokowałam, zaczepiałam Pana Boga. Naprawdę miałam już wielokrotnie połamane wszystko, co można mieć i potrafiłam się z tego głupio śmiać. Tak sobie nawet w pewnym momencie powiedziałam, że ten „Biały”, który nade mną czuwa, ma już wszystko popękane i jak się któregoś dnia wścieknie i strzeli mnie swoim skrzydłem raz a dobrze, będę miała to, na co zasłużyłam. Bo udało mi się nawet w siódmym miesiącu ciąży złamać cztery żebra.
Wymyśliłam sobie, że pojadę autobusem zawieźć mężowi obiad na dyżur. Objuczona siatami wsiadłam na pętli. Kiedy kierowca ruszył, straciłam przyczepność, zamiast puścić siatki i się ratować, nie chciałam, żeby obiad się wylał, więc przeleciałam przez cały autobus i wylądowałam na metalowym oparciu kierowcy. Zemdlałam. Prowadzący myślał, że zaczynam rodzić.
Kiedy się ocknęłam, poprosiłam, aby szybko zawiózł mnie do szpitala. Tam zrobiono mi prześwietlenie i okazało się, że mam złamane żebra. Kolega męża powiedział: „Wiesz, jak się leczy złamane żebra? Bandażuje się pacjenta na ścisło – tego nie zrobimy, wiesz, jaka jest druga metoda? Modlić się! Módl się, kochana, żeby do porodu się zrosły, bo nie życzę ci rodzenia z połamanymi żebrami”.
Zrosły się? Zrosły. Ale wiem, że nie wszystkie moje historie świadczą o tym, że jestem myślącą osobą. Dzisiaj, kiedy mam kolejny pomysł na realizowanie swojej ciekawości życia, myślę przede wszystkim o dzieciach, o tym, że one już wiele przeszły. Bo ja sama chyba niczego się nie boję.
Kiedy dowiedziała się Pani, że najbliższy przyjaciel, Krzysztof Kolberger, jest bardzo chory, też się Pani nie bała? Cztery lata temu przeżyłam załamanie. Myślałam, że sobie z tym nie poradzę. Ale kiedy padła diagnoza, znowu pojawili się ludzie. Moje dwie komórki dzwoniły non stop. Ludzie dawali rady, polecali kliniki, lekarzy, terapie. Notowałam, dziękowałam i… wpadałam w coraz większą rozpacz. Czułam, że przyjdzie moment, kiedy to ja będę musiała Krzysiowi doradzić. Lecieć do Paryża, do Nowego Jorku czy do Tybetu, a jeżeli zostać w Polsce, to gdzie. Bałam się tej odpowiedzialności. Ale Krzysztof zachował się bardzo mądrze. Sam podejmował decyzje, oddając się pod opiekę tym, których cenił i którym bezgranicznie ufał. Jest niezwykle silnym człowiekiem, chociaż to mnie nazwał „cyborgiem” (śmiech).
Kiedy opuszczał szpital, poprosił, żebym przyniosła mu zdjęcia, które podarował z dedykacjami lekarzom i pielęgniarkom. Zostało jedno. Powiedział: „A ty nie dostałaś chyba ode mnie nigdy zdjęcia, chcesz?”. Napisał na nim tak: „Zosieńce, cyborgowi, do grona których teraz i ja będę się zaliczał”. Wtedy w to nie wierzyłam. Niesłusznie. Krzysztof dziś służy swoją siłą wszystkim, którzy narzekają, marudzą. Bo przecież w obliczu jego heroicznej walki wszystkie nasze pozornie ważne problemy stają się śmiesznie banalne.
Kilka lat temu krótko po kolejnej operacji pojechaliśmy na festiwal filmowy do Gdańska, gdzie Krzysztof, choć był jeszcze bardzo słaby, miał wręczać nagrody. Miałam wątpliwości, ale on powiedział: „Jedziemy”. Po uroczystościach wszyscy przenieśli się do portu, na „Dar Pomorza”, na bankiet. Było zimno, wiał straszny wiatr. Po dwóch godzinach powiedziałam do Krzysztofa: „Proszę cię, chodź, to pogoda nie dla ciebie”. Krzyknął na mnie pierwszy raz w życiu:
„Kobieto, daj mi żyć!”. Po jakimś czasie zrozumiałam, że tak naprawdę to on wtedy dał żyć mnie. „Cyborg” dostał duszę… Od tego momentu wszystkie sprawy ostateczne stały się dla mnie naturalne. Powiedzieliśmy sobie kiedyś z Krzysztofem, że spotyka nas to, co nas spotyka, dlatego, że mamy siłę to przetrwać. Słaby człowiek nie dałby rady tyle na siebie wziąć. To nasze zadanie. Przetrwać i umieć o tym mówić. Tak można się swoją siłą podzielić, dając innym nadzieję. Pokazując, że póki żyjesz, zawsze jest jakieś wyjście…
Karolina Morelowska
dla zalogowanych użytkowników serwisu.