Odziedziczone marzenia
– Matka wpoiła we mnie wartości, które stały się moim życiowym i politycznym drogowskazem. Ojciec był czystym mitem – opowiadając reporterowi tej samej gazety o swoim dzieciństwie, Barack Obama nie mógł, jak Michelle, odwołać się do ciepła rodzinnego domu. Nigdy jednak nie powiedział publicznie złego słowa o swych rodzicach. Mało tego, pierwszą książkę, którą napisał, zatytułował „Marzenia odziedziczone po ojcu”. W świadomym życiu spotkał go tylko raz i niewiele mieli sobie do powiedzenia. Niczego więc po nim nie odziedziczył, to tylko przenośnia, pod którą ukrył swych „duchowych ojców” – czarnych i białych Amerykanów walczących z rasizmem, dyskryminacją, biedą. Chciał być ich spadkobiercą i następcą.
Po studiach został wykładowcą na uniwersytecie, ale nie zrezygnował z działalności społecznej. Nadal odwiedzał biedne murzyńskie dzielnice, jako adwokat reprezentował ich mieszkańców przed są- dami. Zdobył taką popularność, że mógł wystartować w wyborach do senatu i wygrać. Już nie musiał prosić urzędników o zmiany przepisów, sam je zmieniał. W czasie, gdy Barack Obama marzył o lepszym świecie, Michelle twardo stąpała po ziemi. Zarabiała więcej od męża, prowadziła dom, nawet po urodzeniu dwóch córek nie zrezygnowała z pracy zawodowej i działalności społecznej.
Co do minuty
– Jest ode mnie bardziej inteligentna i bezkompromisowa, a przy tym czarująca – opowiadał przyszły prezydent i nadal nazywał żonę swoją szefową. Reporter tygodnika „Newsweek”, który dociekał, w jaki sposób Michelle potrafi godzić tyle obowiązków, nie mógł wyjść ze zdumienia, gdy pokazała mu rozpisany co do minuty rozkład dnia. Były w nim nie tylko terminy spotkań, ale nawet ściśle określony czas na zabawę z dziećmi. Dzień rozpoczynała od pobudki o 4.30! Kiedy coś postanowiła, nie było dyskusji. „Albo się pali papierosy, albo chce się zostać prezydentem” – oświadczyła i zmusiła męża do zerwania z nałogiem. Pozostaje ich słodką tajemnicą, czy się kłócili. Nie ma natomiast wątpliwości, że żadne nie dopuściło się zdrady.
– Wiedzieliśmy oboje, że gdyby między nami pojawił się ktoś trzeci, byłby to koniec naszego małżeństwa – informowała dziennikarzy. W czasie kampanii wyborczej konkurenci przenicowali ich życie na wszystkie możliwe strony. Mogli jedynie potwierdzić, że państwo Obama są sobie absolutnie wierni. Poza uczuciem łączyły ich niemal identyczne poglądy polityczne, podobna wrażliwość i ambicje, które zaspokoić mogli tylko jako przykładna rodzina. Kilkanaście lat temu zaczęli regularnie pojawiać się w kościele.
– Byłem wychowany w duchu ateistycznym, ale odnalazłem Chrystusa – oświadczył Obama, gdy przeciwnicy zaczęli go oskarżać, że jest ukrytym muzułmaninem. Wcześniej, zgodnie z zasadą niemieszania polityki i religii, unikał podobnych wyznań.
Nawrócił się w czasie pracy w ubogich dzielnicach Chicago, gdzie spotykał pełnych poświęcenia duchownych. Pytał ich, skąd czerpią siły do działania w tak trudnych, często beznadziejnych warunkach. Odpowiadali niezmiennie, że z wiary.
Największy wpływ na duchowość przyszłego prezydenta wywarł Jeremiah Wright, pastor Zjednoczonego Kościoła Chrystusa (UCC). To jeden z niezliczonych w USA protestanckich Kościołów kongregacjonalistycznych, czyli takich, w których nie ma hierarchii i tworzą go sami wierni skupieni wokół pastora. W UCC mogą nim być również kobiety i osoby otwarcie przyznające się do homoseksualizmu. Członkowie Kościoła za jedyne źródło wiary uznają Biblię, ale jej interpretacja zależy już tylko od przewodnika duchowego.
Łowca ludzi
Wielebny Wright odczytywał ją w dziwny sposób. Porównywał los czarnych mieszkańców USA do Jezusa codziennie krzyżowanego przez białych władców. Zdarzały mu się wypowiedzi skandaliczne, potrafił oskarżyć rząd o celowe sprowadzanie narkotyków, by „niszczyć psychicznie i fizycznie czarnoskórych poddanych”; zamachy terrorystyczne z 11 września 2001 roku nazwał „słuszną karą wymierzoną Ameryce”. Barack Obama i jego żona przez 15 lat słuchali tych kazań, wytykano im więc, że myślą podobnie i są czarnymi rasistami. Gdy ubiegał się o prezydenturę, oficjalnie odciął się od radykalnych poglądów pastora, ale to nie one go do niego przyciągnęły. Wright przekazał mu gruntowną wiedzę o treści Biblii, dzięki czemu nie musiał się obawiać trudnych dyskusji o religii i moralności. Nauczył go też takiego przemawiania, by jak każdy dobry kaznodzieja, panując nad własnymi emocjami, wywoływać je u słuchaczy. Mógł się więc stać porywającym tłumy „łowcą ludzi”.
– Jest tak opanowany, że kontroluje nie tylko to, co robi, ale również to, co czuje – ujawnił jego bliski współpracownik David Axelrod. – Kiedy dąży do wyznaczonego celu, nie wpada w entuzjazm, złość, lecz wyłącza emocje i na zimno ocenia sytuację.
I tak samo Obama zachowuje się w czasie bardziej kameralnych spotkań. Nie unosi głosu, nie przerywa rozmówcy, lecz uważnie wpatruje się w jego twarz i słucha. Wyznaje zasadę, że od każdego można się czegoś nauczyć, nie tylko od profesorów czy polityków, ale również od zwykłych ludzi. Przed wiecem w Seattle, gdzie czekało na niego 20 tysięcy sympatyków, tak zasłuchał się w opowieść przypadkowo spotkanych emerytów, że spóźnił się o kilkanaście minut.
Zuchwałość nadziei
– Tylko raz nie zapanował nad emocjami. Na spotkaniu z okazji wydania swej drugiej książki „Zuchwałość nadziei” zaczął opowiadać o tym, jak wiele musiała znieść jego rodzina, gdy zajął się polityką i… głos mu się załamał. Wzruszony nie mógł wykrztusić słowa. Wówczas do akcji wkroczyła Michelle, która – jak przystało na „szefową” – zachowała zimną krew i po prostu go pocałowała. Sala oszalała z zachwytu.
Tytuł książki zaczerpnął z kazań pastora Wrighta, który przekonywał pozbawionych wszelkiej nadziei na poprawę swego losu biedaków, że nigdy nie wolno tracić wiary w lepszą przyszłość. Że trzeba stawiać przed sobą cele wielkie, zuchwałe, na pozór niemożliwe do osiągnięcia i wytrwale do nich dążyć.
Michelle i Barack Obama odbierali to jako potwierdzenie słuszności wybranej przez siebie drogi. Dlatego, chociaż nie chcieli tak jak on „czarnej rewolucji”, wsłuchiwali się w jego słowa i stawali coraz bardziej zuchwali. Bo czy dla czarnoskórego mieszkańca kraju, w którym jeszcze pół wieku temu murzyńskie dzieci nie mogły uczyć się w tych samych szkołach co białe, istniała większa zuchwałość od nadziei na zostanie jego przywódcą?
A jednak w listopadzie 2008 roku prezydent Barack Obama, ściskając za rękę żonę, mógł obwieścić: „Jeżeli ktoś jeszcze wątpił, że Ameryka to miejsce, w którym wszystko jest możliwe, dzisiaj ma odpowiedź”.
Kazimierz Pytko
dla zalogowanych użytkowników serwisu.