Kobieta, wegetarianka, Europejka. Tak o sobie mówi. I w takiej kolejności. Nie pisarka, bo to zobowiązuje do wchodzenia w jakąś rolę. A tego Iza Sowa nie lubi. U fryzjera przedstawia się więc innym nazwiskiem, siada na fotelu i wie, że ma prawo pomówić o niczym. A pisanie? To właśnie dzięki niemu są chwile, kiedy czuje się naprawdę szczęśliwa.
Popularność przyniosła jej tak zwana seria owocowa. W powieściach: „Smak świeżych malin”, „Cierpkość wiśni”, „Herbatniki z jagodami” opisuje świat zwyczajnych 20- i 30-latków. Dzięki tym książkom stała się znana, ale automatycznie zakwalifikowano ją do grona autorek „literatury kobiecej”. Łatwej, lekkiej i przyjemnej. Mimo że jej kolejne publikacje: „10 minut od centrum”, „Świat szeroko zamknięty”, „Ścianka działowa” są zupełnie inne, łatki ciężko się pozbyć.
Stara się Pani w swoich książkach obracać rzeczywistość w żart.
U nas to rodzinne. Moi bliscy, zwłaszcza brat, opisują rozmaite zdarzenia tak, że człowiek pokłada się ze śmiechu. Ja staram się ich nieudolnie naśladować. Ale na ogół żartuję z nieistotnych rzeczy. Drobnych uciążliwości dnia codziennego. W opowiadaniu o rzeczach, które mnie naprawdę bolą, już nie jestem taka prześmiewcza. Raczej smucę.
To czasami wychodzi podczas spotkań z czytelnikami. Zdarzają się tacy, którzy kojarząc mnie z owocową serią, oczekują seansu z terapeutką albo jednoosobowego kabaretu. Wchodzą do sali i z ich twarzy można wyczytać: potrzebujemy pokrzepienia, w pani je znajdziemy.
A ja zamiast wykonać relaksacyjny masaż duszy, psuję im humor. Ale taka właśnie jest Sowa prywatnie. Ludzie, którzy w książkach szydzą i wyśmiewają świat, często są prawdziwymi smutasami. Taka jestem...
Mroczna?
W sensie gotyckim?
„Wampirzym”.
Nie! Na filmie „Krzyk”, to był chyba ostatni horror, jaki widziałam, niemal wygryzłam ze strachu dziurę w fotelu. Już więcej sobie takich „atrakcji” nie funduję. Wystarczy mi samo życie.
Mówi Pani: jestem smutasem. Bo dużo Pani widzi? Za dużo?
Czasami wolałabym przymknąć oko. Ale się nie da. Kiedy już raz je otworzymy, pozostaje nam tylko patrzeć. Nie ma powrotu do stanu szczęśliwej nieświadomości. Ostatnio czytałam „Czarną Księgę Kobiety”. Okropnie dołujące są te raporty na temat dyskryminacji. W Azji, na przykład, brakuje 90 milionów kobiet. Albo zabija się małe dziewczynki, albo wcześniej usuwa się płody żeńskie.
Takie rzeczy we mnie zostają. Kiedy widzę obok agresję, nienawiść do ludzi czy dręczenie zwierząt, zdarza się, że to odchorowuję. Zagryzam się pytaniem, co mogę zrobić. Zwykle okazuje się, że niewiele. I znowu przypominam sobie, że nie zbawię całego świata. Sam Bóg tego nie robi z jakichś powodów. Więc wyciągam rękę blisko, podaję ją tam, gdzie mogę.
Buntuje się Pani?
Nie jestem asertywna. Komuś takiemu ciężko jest skutecznie tupać nogą. Asertywności musiałam się uczyć. Czasem mi wychodzi, na ogół nie. Nie zgadzam się na pewne rzeczy i na swój mały sowi sposób próbuję się buntować. Chodzę na manify, marsze tolerancji. Kiedy jest akcja „Dzień bez futra”, biorę w niej udział. Jeżeli nie wyrazimy głośno swoich poglądów, to skąd będzie wiadomo, co nam nie pasuje? Ale zaraz znowu myślę, że samym marszem wiele się nie ugra. Więc kiedy mam spotkania z młodymi ludźmi, mówię, przekonuję, żeby się zastanowili pięć razy, zanim na przykład kupią fast food albo dziadostwo made in China.
Staram się po prostu robić coś, co sprawi, że nie będę miała permanentnego poczucia bezsilności. Jestem zaangażowana w ratowanie koni. I cieszę się, kiedy z transportu uda uratować się dziesięć. Ale gdzieś w tyle głowy mam świadomość, że 200 tysięcy właśnie jedzie do Włoch na rzeź.
I są dni, kiedy to wszystko wydaje mi się bez sensu. Ja nie kupię futra, kupi
100 innych osób. Jestem pyłkiem i zupełnie gdzie indziej dzieją się rzeczy, które mogą wpływać na to, w jakich proporcjach będzie występować na świecie
dobro i zło. Bezsilność jest chyba najgorszym uczuciem. Ale usłyszałam od mądrzejszych niż ja, że dojrzewając, dostajemy w życiowym pakiecie różne uczucia. Wszystkie. Bezradność też.
I trzeba się z tym jakoś „ułożyć”.
Rozmawiałam ostatnio z kobietą, która zajmuje się medycyną holistyczną. Zwróciła mi uwagę na ważną rzecz, że frustracją nikogo i niczego się nie uratuje. Ona może pchnąć nas do działania, ale czasem trzeba umieć zobaczyć, że już doszliśmy do ściany i wtedy zgodzić się na własną bezsilność.
Złość nas roznosi, ale nie można jej wypierać. Trzeba się jej przyjrzeć.
Zobaczyć, gdzie i co kłuje najmocniej. Zastanowić się, dlaczego. Ale kiedy nas boli, nie umiemy racjonalnie analizować. Wtedy nami targa, chodzimy po ścianach, zapadając się w cierpieniu.
A kiedy przychodzi ten dzień myślenia, że jednak bez sensu boksować się z rzeczywistością, co Pani robi?
Obsesyjnie myślę o tym, co mam w życiu dobrego. Przywracam proporcje, nieraz na siłę. Niestety, mam taką niefajną tendencję, że kiedy boli, uciekam, odcinam się od ludzi. Podobno zwierzęta, kiedy są chore, zaszywają się z dala od stada. Jestem w końcu sową. Tak się usprawiedliwiam, bo wiem, że to wielki błąd. Za każdym razem, po każdej kolejnej ucieczce wiem, że to nie było dobre. To nigdy nie jest dobre. Ale u mnie, niestety, bezwarunkowe.
Zamiast tłumić emocje, powinno się je wywalić. Opowiedzieć o bólu najbliższym ludziom. Po to siebie mamy.
Kiedy mi źle, nie lubię spotkań z grupą znajomych, bo nie chodzi o to, żeby zakrzyczeć swój ból, żeby go zagłuszyć. Nie włączam też wesołych, lekkich, romantycznych komedii. Takie pudrowanie rzeczywistości odnosi odwrotny skutek. Nie lubię odwracania uwagi od meritum. To sztuczne.
Pani pisze. To nie jest lekarstwo?
Dla mnie jedno z lepszych. Mam wrażenie, że większość osób, które piszą, w jakiś sposób siebie terapeutyzuje.
Rozlicza się ze sobą?
Coś ze sobą załatwia. Sięga w przeszłość albo podlicza teraźniejszość. Tak robię. W wielu momentach. Zmieniam okoliczności, ale sięgam po esencję. Często wyszydzam też swoje drobne i te niedrobne pomyłki. W ten sposób uwalniam się i nabieram dystansu. Myślę, że dzięki pisaniu jestem chwilami naprawdę szczęśliwą osobą.
Powiedziała Pani, że aby nie dać się zbyt mocno krytykować, trzeba sprawić, żeby nie traktowano cię do końca poważnie. I rzeczywiście zaszufladkowano Panią do kategorii: literatura lekka, kobieca. Chce Pani powiedzieć, że to było przemyślane?
Jest w tym metoda. I powiem pani, że ma się chwilami większą siłę rażenia, niż pisząc ciężko, choć prawdziwie, że świat jest zły. Ludzie na ogół nie chcą sięgać po takie książki. Nie boli mnie określenie: literatura kobieca. Z tego powodu jeszcze nigdy nie płakałam. Nie mam też poczucia niedocenienia. Wolę być niedoceniana niż przeceniana.
Piątkę, którą dostałam na studiach na „dzień dobry”, wspominam z niesmakiem do dziś.
Ale dzisiaj, kilka lat po wydaniu serii owocowej, pisze już Pani mocniej.
Jednak ciągnie Panią w inną stronę.
Do dosadności, wyrazistości? Nazywania rzeczy po imieniu? Tak. Bardzo to lubię w literaturze, jakiś rodzaj moralizowania też. Ale myślę, że taka twórczość wymaga spełnienia wielu warunków. Trzeba mieć odpowiedni życiorys, umiejętność zachowania proporcji i być naprawdę dobrym pisarzem. Inaczej powstaje ryzyko, że będziemy odbierani jak nudny pastor grożący palcem. A nasze słowa jak Pater Noster wygłaszane z pozycji nieskazitelnego.
Zauważam, że piszę coraz dosadniej. Ale wiem, jakich granic nie chcę przekroczyć. Poza tym w swoim pisaniu lubię to zmiękczenie humorem. Być może wynika ono z mojej sympatii do czeskiego kina. Tam jest śmiesznie, za moment smutno, za chwilę znowu żart.
Jak w życiu.
Jak w życiu. Ale rzeczywiście fajne jest też w literaturze mówienie wprost.
Jestem wegetarianką, ostatnio poproszono mnie o wygłoszenie prelekcji na temat wątków wegetariańskich w literaturze, naszej i zagranicznej. O ile pisarzy wegetarian jest mnóstwo, o tyle książek, w których ta kwestia byłaby poruszana, nie mogłam znaleźć.
Pomyślałam wtedy, że wielu autorów, którzy prywatnie mają w różnych kwestiach dosyć zdecydowane poglądy, rezygnuje z ich głoszenia w swoich książkach. Być może niektórzy nie chcą po prostu, żeby kojarzyły się one z propagandą, bo ta starzeje się najszybciej, ale reszta? Dlaczego tego nie robi?
Ja w każdym razie wolę to, co piszę dzisiaj, niż moją serię owocową...
O której mówi Pani: „takie pitu pitu”.
Paradoksalnie, kiedy pisałam takie kojące książki, prywatnie byłam smutniejsza. Bo dzisiaj na smutek mam zgodę. Wtedy uciekałam, wmawiając także sobie, że świat wcale nie jest zły, że ktoś te konie z transportów uratuje, ktoś odnajdzie księcia z bajki, jak bijesz dziecko, spotka cię kara, bo przecież na świecie jest sprawiedliwość. Takie pitu pitu. Dzisiaj wiem: nie ma sprawiedliwości. To boli, ale akceptuję ten stan. Już nie zamiatam pod dywan.
Gdybym teraz musiała znowu pisać książki z owocowej serii, technicznie dałabym radę, ale czułabym, że robię coś wbrew sobie. Chociaż mam na uwadze to, że w życiu człowieka wykonującego wolny zawód mogą pojawiać się pewne ograniczenia...
Zostawia Pani w głowie furtkę, żeby potem, ewentualnie, nie mieć kaca.
Na razie na spotkaniach z czytelnikami i nie tylko, mogę pozwolić sobie na powiedzenie, że owocowej serii już we mnie nie ma. Ale mam do niej sentyment. Pisałam to, co wtedy czułam.
Jednak przez ostatnie lata sporo się w moim życiu wydarzyło. Kiedyś wierzyłam, że nawet jeżeli z naszą własną rodziną, z tymi, z którymi łączą nas więzy krwi, nie umiemy zbudować mądrych, dobrych relacji, to zawsze możemy dobrać sobie ludzi, którzy dla nas taką rodziną się staną. Dzisiaj już przyjaźni nie idealizuję. Przyjaciel nie może nas zbawić. Może nam pomóc, ale to my sami musimy chcieć się uratować. Poza tym nawet najbardziej wyjątkowa relacja może się skończyć. Niekoniecznie z powodu konfliktu. Drogi się po prostu zwyczajnie rozchodzą.
Ale wszystko dzieje się po coś?
Po coś albo może przypadkiem. Ciągle się zastanawiam. W moim życiu niemal wszystko wydarzało się po coś. Nawet kiedy pozornie nie miało sensu, zawsze prędzej czy później umiałam go nadać przeszłym zdarzeniom. Kiedy, na przykład, traciłam przyjaciela, po czasie okazywało się, że zyskuję przestrzeń, by zbudować pełniejsze relacje. Każdy koniec jest początkiem czegoś innego. Ale zupełnie nie wiem, jak tłumaczyć sytuacje ostateczne. Gdzie w idiotycznych okolicznościach odchodzi ktoś, kto powinien żyć. Nie chce mi się wierzyć, że ta najwyższa istota jest tak okrutna,
że zabiera to, co najcenniejsze, tylko po to, żebyśmy coś w sobie przepracowali. Są ludzie, którzy bardzo łatwo i lekko wypowiadają się na temat czyichś ran: „potrzeba czasu”, „cierpienie uszlachetnia”. Nie znoszę takich guru.
Mówi Pani, że jest samotnikiem.
A samotnik, jak każdy człowiek, potrzebuje... drugiego człowieka. Ale tak, jestem. I lubię pobyć sobie sama. Albo ze zwierzakami. Koń nigdy pani nie powie: „Zobacz, jaki magiczny zachód słońca”. Lubię chwile, kiedy siedzę sama i mam w sobie zgodę na tu i teraz. Rozmowa z kimś w takim momencie by mi przeszkadzała. Muszę poukładać myśli. Na chwilę, bo bałagan w głowie i chaos w sercu szybko wracają.
W poprzednim mieszkaniu, na kompletnym zadupiu Krakowa, uwielbiałam się przejść wzdłuż wału wiślanego, w największą śnieżycę. Wtedy mogę się zatrzymać. Złapać kontakt z samą sobą. Ale już nie uciekam.
Zawsze wracam do drugiego człowieka.
Jak każdy samotnik. W dodatku anonimowy. Podobno u fryzjera przedstawia się Pani innym nazwiskiem? W drugim rzędzie jest lepiej?
U fryzjera chcę być anonimowa. Wtedy nie jestem zobowiązana do bycia Izą Sową, pisarką. I nie włącza mi się funkcja: mów ładnie, płynnie, zagaduj ciszę. Rzeczywiście w drugim rzędzie zawsze czułam się lepiej, ale właśnie pomyślałam, że może to jest dekowanie się za plecami innych. Rodzaj tchórzostwa. A to dosyć żenujące. Ale coś jest na rzeczy. Zawsze fascynowało mnie też drugie miejsce na podium. Z pierwszego już się tylko spada. Z drugiego jest droga w górę. Chyba chodzi o poczucie bezpieczeństwa. Wolę ciszej i z tyłu. Jestem nieśmiała. I mam problemy z dostosowaniem się do grupy.
Nie umiem być szefem, ale też nie pozwalam sobą zarządzać. Określiłabym siebie: solistka, ale to może zabrzmieć jak primadonna. W każdym razie drugi rząd daje większą szansę na wolność od dyrygentów. No i zawsze można się urwać po kryjomu, kiedy sztuka za bardzo się przedłuża...
Określiłabym siebie: solistka, ale to może zabrzmieć jak primadonna. Szukam wolności od dyrygenta.
Karolina Morelowska
dla zalogowanych użytkowników serwisu.