Charlie Chaplin mawiał, że ci, którzy rozśmieszają ludzi, są cenniejsi od tych, którzy każą im płakać. A umiejętność przemiany smutku w radość to sztuka niełatwa. I na wskroś alchemiczna, bo dobry żart to tajemnicza mikstura, którą tylko nieliczni potrafią zamienić w prawdziwe złoto.
Wśród polskich kabareciarzy krąży taki żart. Młody człowiek na widok siedzącego przy kawiarnianym stoliku mocno zasępionego zespołu kabaretowego ze zdziwieniem pyta:
– Panowie, dlaczego jesteście tacy smutni?
– Bo wymyślamy skecz – odpowiadają ze złością ci, których sposobem na życie stało się ich własne, chwilowo utracone, poczucie humoru. Na początku zawsze był humor. Radosne, nieskrępowane niczym poczucie, iż rzeczywistość sama w sobie jest tak zabawna, że wystarczy jedynie w odpowiedni sposób przenieść ją na scenę. Czyli zamienić w kabaret.
– Śmieszyli nas ludzie w autobusach, na przystankach i w urzędach, śmieszyły zwyczajne z pozory rozmówki o niczym i absurdalne, choć całkiem stereotypowe sytuacje – wspomina Adam Małczyk z założonej 12 lat temu krakowskiej Formacji Chatelet. – Śmieszyły nas nawet słupy ogłoszeniowe czy trawa, którą jeden z naszych kolegów z kabaretu kosił pod blokiem, bo nie miał się z czego utrzymać. Czy dziś Chatelet nadal śmieje się z trawy i z ludzi na przystankach?
– Wszystko się zmienia. Przystanki, ludzie, ale także nasze poczucie humoru – przyznają kabareciarze. – Coraz trudniej nas rozśmieszyć, coraz trudniej nam rozśmieszać. O nie, wcale nie traktujemy tego jak przeszkody w pracy i w życiu. To raczej wyzwanie.
Jednym z pierwszych udanych skeczów słynnego dziś Kabaretu Pod Wyrwigroszem były prawie żywcem przepisane kościelne nauki przedmałżeńskie.
– Niby nic wielkiego, a udało się! – uśmiecha się Beata Rybarska, współzałożycielka kabaretu. – Nigdy nie zapomnę tego uczucia, tej wewnętrznej radości, że to, co nas śmieszy, śmieszy także i innych. Że potrafimy być tak zabawni, iż z tej całej hecy mogliśmy sobie stworzyć sposób na życie.
– Nie znam lepszej metody na udane życie towarzyskie, posiadanie licznego grona przyjaciół, a w końcu także na zarabianie pieniędzy. Poza tym nie dość, że mogę się bezkarnie, nieustająco śmiać, to jeszcze, przy okazji, jestem w stanie wyleczyć kilka swoich kompleksów – uważa Tomasz Olbratowski, członek Wyrwigrosza i radiowiec. Kiedyś Olbratowski samemu sobie zadał pytanie, po co mu właściwie ten cały kabaret.
reklama
– Odpowiedź była prosta. Jestem próżny – twierdzi. – Chciałem się sprawdzić, przekonać się na własnej skórze, że potrafię wyjść przed wielotysięczny, milczący tłum, opanować swój strach przed nim i niemoc i powiedzieć coś tak śmiesznego, że ten tłum z milczącego zamieni się w wiele tysięcy przyjaznych mi ludzi. W dodatku ludzi na mój widok ryczących ze śmiechu. A to wcale, jak się okazuje, łatwe nie jest.
– W dobrym dowcipie tkwi jakaś tajemnica – przyznaje Maurycy Polaski z Wyrwigrosza. – Można godzinami zanurzać się w oparach absurdu i groteski, mieszać ze sobą miksturę nonsensu i przaśnej kpiny i nie wymyślić nic naprawdę śmiesznego. A czasem wystarczy jeden impuls, by całkiem poważną rzeczywistość zmienić w dowcip, który widzowie będą pamiętać przez długie lata.
Tak jak przez długie lata publiczność pamiętała kabaretowy numer Wyrwigrosza o UFO, które okazało się uchem. Wywiad, przeprowadzony z pewnym góralem – grał go Łukasz Rybarski – przez wspaniałego parodystę i kabareciarza Wojtka Szawula. Którego już w Wyrwigroszu nie ma, bo od kilku lat rozśmiesza tych, którzy tak jak on, nieoczekiwanie, przenieśli się do nieba.
Dla tych, którzy na Ziemi, w Wyrwigroszu zostali, ich wielki przyjaciel Szawul pozostanie w pamięci człowiekiem, który tak bardzo pokochał kabaret, że potrafił śmiechem zbombardować własne cierpienie. Gdy choroba sprawiła, że nie mógł wyraźnie mówić po polsku, na potrzeby kabaretu stworzył własny język. I rozbawiał nim swoją ukochaną publiczność do łez.
– Warto śmiać się ze swoich wad, kompleksów i ograniczeń – zapewnia Michał Pałubski z krakowskiej Formacji Chatelet. – Własne ułomności to przecież doskonała pożywka dla kabareciarza. Zatem zawodowy rozbawiacz tłumów to przede wszystkim człowiek, który jest w stanie zobaczyć siebie i innych z zupełnie nowej perspektywy. Niedawno Michał rozstał się z kobietą. Szedł smutny, zgarbiony, ciągnął za sobą torbę po ulicy. I nagle torba zaczęła mu przypominać psa. A potem w szybie sklepu zobaczył twarz młodego człowieka tak bardzo smutnego, tak bardzo rozżalonego własnym losem, że na jego widok nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
– I im bardziej byłem smutny, tym bardziej się z siebie śmiałem – wyjaśnia Michał, którego polscy miłośnicy kabaretów znają przede wszystkim jako Bubę, homoseksualistę, który wbrew rodzinnej tradycji nieoczekiwanie decyduje się zmienić swoją orientację.
Postanawia zakochać się, wbrew niesprzyjającym mu okolicznościom, w kobiecie…
Jakie okoliczności nie sprzyjają kabareciarzom w prawdziwym życiu? Przede wszystkim permanentny brak czasu. Na cokolwiek poza kabaretem.
– Odkupię czas w każdej ilości, powinni go wreszcie wystawić na Allegro – przyznaje Łukasz Rybarski, głowa Kabaretu Pod Wyrwigroszem, nazywany przez przyjaciół capo di tutti cabareti.
Z braku czasu Rybarski musiał właśnie, na lepsze czasy, odłożyć licencję pilota samolotowego, choć przelatał już, najpierw w komputerowym symulatorze, a potem w przestworzach wiele długich godzin. I wiele jeszcze zamierza przelatać. W każdym razie o samolotach wie już prawie tyle, co o tworzeniu kabaretu.
– Klapy się nie zamykają – oznajmił grobowym głosem, gdy lecąc na występ do Kanady wraz z pozostałymi członkami swojego zespołu wzniósł się w latającej maszynie ponad chmurami.
Kabareciarze znacząco spojrzeli się na siebie, śmiejąc się w duchu z kolejnego dowcipu kolegi. Nie był to jednak żart. Do śmiechu nie było przede wszystkim pilotom, którym jednak udało się w końcu opanować krnąbrną maszynę. A Rybarskiemu udało się, już po wylądowaniu, zaprzyjaźnić z pilotami. Spotkał ich zresztą nieco później w Lesznie, podczas występu zakończonego noclegiem w jednym z miejscowych hoteli. Hotelu, zbudowanego przy lotnisku. Z wymarzonym przez kabareciarza widokiem na… pas startowy.
– Nie jesteśmy całkiem normalni – przyznaje bez ogródek Adam Grzanka, muzyk i współtwórca Formacji Chatelet, prywatnie kolekcjoner koncertów, mundurów z czasów wojny i strzałów, oddanych z karabinków do puszek po piwie. Jak też pacyfista, prawie inżynier (mechaniczny) i prawie chemik.
– To wszystko ma pewnie swoją praprzyczynę w naszym trybie życia – dodaje Grzanka. – Życia na wariackich papierach, niestabilnego jak… promieniotwórcze izotopy cezu.
Niewątpliwie życie polskiego kabareciarza to życie w drodze. Od występu nad morzem do występu w Bieszczadach. Od Mazur po Góry Stołowe. A żart, że typowy polski kabaret to firma transportowa z własnym repertuarem, ma z reguły pokrycie w faktach. Co ciekawe, nieustanne podróżowanie niekoniecznie oznacza poznawanie najpiękniejszych stron świata.
– Zdarzyło nam się przez dwa tygodnie przygotowywać kabareton w Świnoujściu. Zdarzyło nam się także w ciągu tych dwóch tygodni zobaczyć morze – wspomina Adam Małczyk, drugi z liderów Formacji Chatelet.
– Widzieliśmy je raz, przed północą.
Czasami jednak trzeba się zatrzymać. Są dwa powody, dla których kabareciarz przerywa nieustanną podróż w czasie i przestrzeni: nadwątlone trybem życia zdrowie i rodzina. Kiedy w życiu Marty Honzatko z krakowskiego kabaretu Loch Camelot, związanej także z Piwnicą pod Baranami i Teatrem Piosenki w Krzysztoforach, aktorki tańczącej, w wolnych chwilach stepującej i jeżdżącej konno, pojawił się Tobiasz, zawodowe rozśmieszanie musiało na chwilę zejść na drugi plan.
– Przez jakiś czas Tobiasz będzie moją główną widownią. Co mnie szczególnie nie martwi, bo jest nam ze sobą dobrze i śmiesznie – wyjaśnia Marta. Nie znaczy to jednak, że zupełnie zapomniała o kabarecie. To byłoby niemożliwe. W planach ma nawet solowe recitale do słów poety Michała Zabłockiego. Być może zmieni się za chwilę w ikonę kobiecego kabaretu, Kalinę Jędrusik. Być może zaśpiewa imponujący zestaw piosenek o pewnej pani, której zupełnie nie układa się życie z panami.
– Kabaret jest jak narkotyk, jeśli raz pozna się jego smak, trudno odnaleźć coś, co byłoby substytutem – wyznaje artystka.
Dlatego nawet teraz zdarza jej się czasem, w sobotnią noc, w podziemiach Lochu wyjść za mąż. Włożyć wianek na głowę, by w chwilę później na chwiejnych nogach, z obłędem w oczach zaśpiewać utwór, który w innych okolicznościach i w innym wykonaniu mógłby publiczność zasmucić i wzruszyć. Ale ta rozśpiewana i pijana panna młoda sprawi, że nie będą w stanie powstrzymać śmiechu.
Także wtedy, gdy drobna, ciemnowłosa i ciemnooka aktorka o urodzie niegrzecznej dziewczynki postanowi na scenie przeprowadzić operację chirurgiczną. Nucąc sobie przy tym słynny przedwojenny szlagier o sercu, które trudno okłamywać…
– Taki już mój los i to od wczesnego dzieciństwa – wyjaśnia, prawie ze smutkiem w głosie, artystka. – Cokolwiek nie zrobię, nie wymyślę, ludziom zazwyczaj wydaje się to śmieszne.
Czasem nawet… zbyt śmieszne.
– Niech pani już skończy – egzaminujący Martę w krakowskiej szkole aktorskiej jej rektor, znany aktor Jerzy Stuhr z trudem próbował zachować powagę, gdy kilka lat temu ciemnookie dziewczę zanurzyło się w szalonym śpiewie i tańcu, wyrzucając przed siebie parę butów, jak też parę wewnętrznych barier.
Barier, których w zawodzie kabareciarza trzeba przełamać wiele. Zwłaszcza jeśli kabareciarzem jest kobieta. W kabarecie kobieta rzadko bowiem podkreśla swoją atrakcyjność starannie dobranym makijażem i modną fryzurą.
– Przed występem wkładam na siebie trzy warstwy kreacji, czyli szmat, dzięki którym w ciągu sekundy mogę zamienić z brzydkiej baby w jeszcze brzydszą – śmieje się Beata Rybarska.
Jeszcze w trakcie studiów Beata usłyszała od swoich pedagogów, że amantki z niej raczej nie będzie. Najpierw ją to zabolało. Ale później stwierdziła, że to nie jej wada, lecz zaleta.
– Zrozumiałam, że nie mam powodów, by bać się upływającego czasu – dodaje artystka. – Na kabaretowej scenie nie muszę być przecież ani młoda, ani piękna. Muszę być za to… kochana.
Ludzie, których sposobem na życie jest rozbawianie innych, zgodnie bowiem podkreślają jedno: żaden kabaret nie przetrwa bez miłości widzów. Publiczności nazywanej często czwartą ścianą sceny. Ścianą, którą jak najpotężniejszą z barier trzeba przełamać, wkupując się w jej łaski drogocennym darem. Darem żartu, powołanego do życia przez kabareciarzy, czasem przypadkiem, czasem w pocie czoła. Darem cennym jak ludzie, dzięki którym płaczemy, tyle że wyłącznie ze śmiechu.
Sonia Jelska
dla zalogowanych użytkowników serwisu.