Tylko jedno miasto na świecie żyje tańcem. Tylko jeden taniec zawdzięcza swe istnienie miastu. Buenos Aires to tango, tango zaś to płomień nie do ugaszenia i smutek, który da się zatańczyć…
Od miesiąca mieszkam w kominie. Komin znajduje się przy Billinghurst 97. Tę ulicę pamiętają starzy imigranci znad Wisły. Kilkanaście przecznic dalej, na skrzyżowaniu z Avenida del Libertador przed wojną sprzedawano dziewczyny przywożone z Polski. Sprzedawano jak wołowinę, z tym że za krowę płaciło się tym więcej, im więcej ważyła, za Polkę zaś odwrotnie.
Polki były znane z przeciętnej urody i ponadprzeciętnej naiwności. Wysłannik domu publicznego, który jechał do Polski na łowy, przywoził średnio 10-15 żon, które o sobie nie wiedziały i dopiero na statku orientowały się w sytuacji. Ale i wtedy większość z nich wierzyła, że to podróż poślubna.
– Tak, tak – wzdycha senior Roberto Antonio Lascano. – Tam się wszystko zaczęło. Bez nich nie byłoby tanga.
– Bez domów publicznych czy bez Polek? – pytam Roberto, który tak jak ja mieszka w kominie i z którym spotykam się co wieczór na ulicy, by przy kubeczku yerba mate pogawędzić o starych czasach.
– Bez domów publicznych, jak je ładnie nazywasz – odpowiada stary porteo, siorbiąc z wydrążonej tykwy napar ostrokrzewu paragwajskiego – ale wasze dziewczyny też mają spore zasługi. Te, które uciułały trochę grosza z napiwków i zdołały wykupić się z rąk alfonsa, zostawały potem fordanserkami w kantynach i tańczyły. Miały te twoje rodaczki dryg do tańca, oj, miały. I zawsze były smutne, a tango to wieczny smutek.
Na wesoło nie da się tanga słuchać i nie da się go na wesoło zatańczyć. Nasz komin to cztery kamienice zbudowane na planie kwadratu, ze wspólnym dziedzińcem i oknami wychodzącymi do środka. Dziedziniec jest niewielki, wręcz mikroskopijny, więc porównanie tej konstrukcji do komina dużego zakładu produkcyjnego nasuwa się samo. Kiedy wyglądam przez okno, widzę moich sąsiadów, sympatycznych metysów.
reklama
Jeśli spojrzę do góry, widzę błękitne niebo, ale nie widzę słońca, bo zwykle budzę się, kiedy dawno opuściło już zenit. Wolałbym widok na zatokę La Plata lub któryś z parków Buenos Aires, gdzie właśnie pachną kwitnące sykomory, akacje i palisandry, ale wszyscy mieszkańcy komina są zadowoleni z takiej lokalizacji, bo promieniom słońca trudno przeniknąć do wnętrza. Dzięki temu nawet bez klimatyzacji można tu wytrzymać w styczniu, lutym i w marcu, kiedy temperatura rzadko spada poniżej 30°C.
Senior Roberto ma stary gramofon, który pamięta lata wczesnej epoki Perona i kolekcję równie starych winylowych płyt z mistrzowskimi wykonaniami tang. Zwykle na talerzu gramofonu obraca się krążek z głosem Carlosa Gardela, Julio Sosy lub Angelo Vargasa.
Któregoś dnia jednak z okien Roberto przebiło się tango, które nie pochodziło, dałbym głowę, z repertuaru argentyńskich grandes cantores. Szum ulicy i pozamykane w klatkach, bezustannie skrzeczące papużki aleksandretty zagłuszały słowa, ale melodia nie pozostawiała wątpliwości. To było nasze stare… „Tango milonga”.
Poprosiłem Roberto o okładkę. Tytuł „Oh, Donna Clara!”, kompozytor Jerzy Petersburski. A więc szlagier Petersburskiego, który ongiś co wieczór zasiadał do pianina jednej z kawiarni przy Avenida de Mayo, dotarł aż tutaj! Petersburski nie tylko przygrywał seniorom popijającym koniak i senioritom zajadającym dulce de leche, ale też przez kilka lat pełnił rolę kapelmistrza w Teatro El Nacional w Buenos Aires, więc nic dziwnego, że „Ta ostatnia niedziela”, „Już nigdy” czy właśnie „Tango milonga” pod zmienionymi tytułami stały się jedynymi bodaj światowymi przebojami rodem znad Wisły.
– A zatem nie tylko dziewczyny z Polski mają swój wkład w powstanie argentyńskiego tanga – mówię do Roberto, myśląc o Petersburskim, a ten marszczy się z niesmakiem.
– Nie ma „tanga argentyńskiego” – odpowiada. – Tango jest miejskie, tango to pieśń portowej kantyny, ulicznej milongi, zadymionej spelunki w jednej z ciemnych uliczek San Telmo. Argentyna to tysiące kilometrów patagońskich stepów, rzek, dolin i pampasów Ziemi Ognistej. Wyobrażasz sobie gaucza w jego starym poncho, który tańczy na stepie tango wśród swych owiec?
Argentyńskie tańce to chacarera, gato, escondido, które pasterze tańczą przy muzyce dźwięcznych charangos, ale tango nie jest argentyńskie. Tango to taniec Buenos Aires. A zresztą – kontynuuje swój wywód Roberto – jeśli chodzi o ścisłość, to Buenos Aires też nie istnieje. Jest artystyczne San Telmo, jest portowa La Boca, snobistyczne San Nicolas, jest Fuerte Apacze, gdzie nawet uzbrojona policja boi się zapuszczać… Jest 47 barrios, które składają się na Capital Federal. Barrio to po hiszpańsku dzielnica lub, jeśli ktoś woli, wioska.
Coś jest na rzeczy, bo fenomenem Buenos Aires jest to, że starsi mieszkańcy miasta nie ruszają się zwykle przez całe życie ze swych barrios, te zaś starają się wyodrębnić spośród innych dzielnic i określają mianem republik. Na jednej z kamienic słynnej dzielnicy bohemy możemy przeczytać napis:
„Republika San Telmo”. I tylko jedna rzecz łączy wszystkie barrios, unosząc się nad nimi i wibrując dźwiękami wydobywającymi się z gitar i starych bandoneonów – tango. Buenos Aires żyje i oddycha tangiem, tak jak Paryż oddycha malarstwem.
No właśnie, Paryż. Jeśli ktoś jeszcze nie był w Buenos, a chce je sobie wyobrazić, niech przypomni sobie Paryż. Jego artystyczno-dekadencki klimat, kawiarenki, gdzie przy stolikach dyskutują malarze i poeci, szerokie bulwary, parki, galerie, antykwariaty i katedry. Tyle tylko, że ten Paryż Ameryki Południowej to miasto bez blichtru i arystokratycznego nadęcia.
Tu kobiety nie paradują w kreacjach od Diora, lecz tańczą w zgrzebnych sukienkach i kabaretkach, nie wstydząc się przy tym oczek, których nie sposób uniknąć, wykonując gancho (figura tanga, gdzie partnerka niczym wąż oplata swą nogą udo mężczyzny). Tu nie pija się szampana, lecz piwo, a zamiast ostryg jada się empanadas (pierogi) i morcille (kaszanka).
Ten taniec to pieśń portowej kantyny, ulicznej milongi, zadymionej spelunki...Przede wszystkim zaś w Buenos nie tańczy się wieczorami i nocą. Tutaj tańczy się całą dobę. Milongi, a więc prywatne sale taneczne, rozrzucone są po całym mieście i działają w rytmie, którego Europejczyk nie pojmie. Jedne czynne są tylko rano, inne jedynie w nocy, jeszcze inne w czasie sjesty. Pewne jest tylko to, że o każdej porze, w każdej z dzielnic znajdziemy skromną salę z małym barem, a na parkiecie kilka par będzie w milczeniu ćwiczyć kroki tanga.
Właściwe abrazo (objęcie), salide (krok wstępny), giro (obrót) i boleo (skomplikowana figura z wymachem nogi partnerki). Te pary poruszają się w skupieniu, wolno, skoncentrowane na każdym ruchu. Przypominają grupę Chińczyków, którzy na jakimś skwerze Pekinu powtarzają figury tai-chi. Te pary są w transie, w jaki zapada ktoś, kto poczuje narkotyczny rytm tanga.
– Prawie każdy może nauczyć się tańczyć tango – twierdzi Roberto – ale żeby je poczuć i zrozumieć, żeby być prawdziwym mistrzem, trzeba się urodzić w portowym barrio i nasiąknąć tangiem jak gąbka. Nie można być wirtuozem tej muzyki urodzonym w Madrycie lub Mediolanie.
Tak jak i nie można być góralem spod Mławy, dopowiadam sobie w myślach i kiwam głową ze zrozumieniem.
– Zresztą wsiądź w autobus 29 na Plaza de Mayo i jedź do La Boca – kończy Roberto. – Sam zobaczysz, na czym polega różnica między tangiem, które śpiewa się i tańczy tu, w śródmieściu, a tym prawdziwym, portowym. Jedź w dzień, bo jak pojedziesz po zmroku, to wrócisz bez portfela i zegarka, o ile w ogóle wrócisz. Pojechałem. Autobus zatrzymał się nieopodal Caminito, najbardziej kolorowej ulicy świata.
Przed laty mieszkali tu wyłącznie genueńscy żeglarze i dokerzy. Ich kolorowe, bajkowe wręcz domy z blachy i drewna rozsławił Banito Quinquela Martin, który przez całe lata mieszkał nieopodal i malował swych sąsiadów na tle ich jaskrawotęczowych domostw. Jego płótna stały się sławne i rozsławiły Buenos Aires. Jeden z obrazów bezskutecznie próbował kupić Mussolini. Obok kafejek wypełnionych turystami tańczyło na ulicy kilka par opłacanych przez właścicieli. Ruszyłem dalej, w rejon doków. Nie trzeba było długo szukać wiekowej milongi.
Nieopodal wejścia stał stary porteo i śpiewał głosem Gardela, a akompaniowało mu dwóch muzyków z gitarą i bandoneonem. W lokalu tańczyła jedna para. Na zmęczonej życiem twarzy śpiewaka widać było przeszłość tej dzielnicy. Zadymione portowe cantinas, tawerny, nocne spelunki i potyczki compadritos.
Widać było czasy, kiedy nóż noszony za pasem wyznaczał sprawiedliwość, a tango tańczyli tylko mężczyźni. Tak, kobiety nie były od tego, żeby z nimi tańczyć. W każdym razie nie te kobiety. Seniority, z którymi compadrito mógłby przetańczyć całą noc, zostały za Atlantykiem.
Te tutaj, pachnące tanimi perfumami, czekały w pokojach domu publicznego na piętrze. One znały swe miejsce i wiedziały, do czego służą. Na dole, w oczekiwaniu na swoją kolejkę tańczyli mężczyźni. Czasem złączeni w pary, ale częściej ich taniec przypominał to, co określa się dziś mianem tango de salon, a więc taniec polegający na chodzeniu w rytm muzyki.
Jakie jest portowe tango? Takie jak Buenos Aires. Skromne i jednocześnie bezwstydne. Swojskie, a zarazem wyniosłe.Mijały lata, bywalcy portowych kantyn, imigranci ze starego kontynentu musieli się pogodzić, że nie zobaczą już więcej swoich seniorit. I wtedy w ich ramionach pojawiły się prostytutki. I wtedy narodził się właściwy krok tanga.
Compadrito przytula portową dziewczynę, kojąc w jej ramionach smutek i tęsknotę za pozostawionym na drugim końcu świata domem. I sunie z nią nieszczęśnik po nieheblowanych deskach portowej kantyny, ale nagle przypomina sobie swą narzeczoną zza oceanu. Odpycha więc brutalnie partnerkę, ale ona wciąż trzyma jego dłoń, a potem wykonując piruet, powraca i oplata go zgrabnym udem. On oswobadza się z tego uścisku, znów ją odpycha, ale jednak nie puszcza jej dłoni...
I znów suną po szorstkich deskach tawerny, i znów on ją do siebie przygarnia i znów z nią walczy... A potem zastygają, wpatrując się w siebie. Ich wzrok nieobecny, twarze beznamiętne i tylko mięśnie wciąż napięte, bo wciąż jeszcze w powietrzu wybrzmiewa ostatni rzewny dźwięk. Muzyka przestaje grać…
„Tango to smutek, który można zatańczyć”, napisał jeden z kompozytorów tej muzyki, Enrique Santos Discépolo. A jakie jest Buenos Aires?
Wróciłem do domu przed zmrokiem. Roberto siedział na ulicy i sączył mate z wydrążonej tykwy.
– Byłeś w La Boca? – zapytał.
– Jakie jest portowe tango?
– Takie jak Buenos Aires – odparłem. – Skromne i jednocześnie bezwstydne. Swojskie, a zarazem wyniosłe.
Prawie każdy może nauczyć się tańczyć tango, ale żeby je poczuć i zrozumieć, trzeba urodzić się w portowym barrio i nasiąknąć jego rytmem jak gąbka.
Piotr Jaskólski
dla zalogowanych użytkowników serwisu.