Wiktor i Włada zamieszkali pod numerem 9. W domu na samym szczycie. W wiosce, której już prawie nie było. W miejscu, gdzie słyszy się to, co naprawdę ważne.
Jest takie miejsce na szczycie góry. Było kiedyś miastem. Miało rynek, ratusz, domy, izbę górniczą, sąd, dwa kościoły i przychylność władzy. Nie mogło być inaczej, skoro z tutejszych kopalń płynęło do książęcych skarbców czyste złoto i srebro. Ale pewnego dnia kruszec się skończył. Miasto zniknęło. Nie miało już nic własnego. Tylko imię. Tylko to jedno słowo.
– Ale imię nie jest zwykłym słowem. Bóg stworzył przecież świat za pomocą słowa – uśmiecha się Wiktor Urbańczyk, czerstwy, jasnooki, pełen spokoju. – Może wystarczyła Mu jedyna, pierwsza sylaba? „Om”. Kiedy tybetańscy mnisi zaczynają ją mantrować, czujesz, jak drży ziemia. Jeśli sam się dostroisz do tego śpiewu, poczujesz, jak porusza się coś w twoim sercu.
Tybetański znak „Om” Wiktor wymalował na fasadzie swego domu w Radzimowicach pod numerem 9. w czasie, kiedy wieś już praktycznie nie istniała. Jeszcze uczyli się o niej studenci, bo łupki radzimowickie uważano za najstarsze skały, jakie znaleziono w Polsce. Ale naprawdę na wierzchołku Żeleźniaka było tylko dziesięć domów. I mieszkało tylko kilka starszych osób, już spakowanych, żeby wyjechać. Nawet nie wiedzieli, że mieszkają w Radzimowicach.
– Mówili: „Na Starej Górze w Mysłowie”. Mysłów to wieś u stóp Żeleźniaka. Sołectwo traktowało domy na górze jak swój przysiółek. Miały Mysłowskie numery. Ale kiedy się tu meldowałem, to mi w urzędzie w Bolkowie wpisali w dowód „Radzimowice”…
– Bo tu po wojnie Rosjanie chcieli wydobywać uran. A kilka lat potem Polacy odbudować kopalnie miedzi i arsenu – wyjaśnia Włada, żona Wiktora – a kopalnie musiały mieć lokalizację. Komisja nadała więc nazwę. I tak Wiktor został jedynym obywatelem w Radzimowicach. Wiosce, co w 1241 roku miała prawa miejskie. A dziś, choć wciąż jest tu miejski rynek, nie ma ani skrawka asfaltowej drogi.
reklama
Salamandry w ogniu Odkąd Wiktor został sołtysem, droga, choć kręta i stroma, jest starannie odśnieżana. Bo zaspy potrafią być tu wysokie na metr i więcej. Wtedy mogą zatrzymać nawet ekipę, co ciągnie na górę budować dom japońskiego biznesmana. Omura san z Kioto przyjechał, zobaczył i pomyślał, że w całym świecie jest tylko jedno miejsce warte, żeby w nim zostać na zawsze.
Gdyby kiedyś nie pojawił się Wiktor, dziś nie byłoby tu żadnego życia.
– Miałem wówczas dwie pasje, wędrowanie i minerały – przed 20 laty Urbańczyk, urzędnik z Legnickiego „Legmetu”, wspiął się na Żeleźniak w poszukiwaniu minerałów.
– Schodziliśmy już z Władą Tatry, Beskidy. Bialskie… Mieliśmy w duszy tę potrzebę, żeby w górach mieszkać, ale z pensji urzędnika to w górach można było sobie kupić buty.
Szukał minerałów. Orał trzewia ziemi, jakby chciał zajrzeć do środka. Do duszy. Czasami twardej i przejrzystej jak górski kryształ, czasami tęczowej jak agat. Jak tęcza, którą Bóg wiesza na niebie, żeby ludzie pamiętali, że ich kocha.
– Stanąłem na szczycie – pokazuje miejsce, gdzie zbudował po latach maszt na polską flagę. – Spojrzałem w prawo na buki na Miłku i wapienne skały Połomu, potem w lewo na dolinę i potężny masyw Lubrzy po drugiej stronie i poczułem, jak mnie ta ziemia wzywa. Jakby wiedziała, że kiedyś stanę tu z płótnem pełnym ziarna, zagrzeję je w dłoni, rzucę. A ona da mi chleb.
I od tej pory nie zaznał spokoju. Wracali tu z Władą każdej soboty. Sypiali w śpiworach w chacie pod 9., co stała pusta, odkąd babcia Venigowa umarła, a polska rodzina, którą przygarnęła, wyniosła się na dół, do Mysłowa. Do PKS-u, sklepu, poczty i telewizorów. Babcia Venigowa była stąd. Z Altebergu, ze Starej Góry. Kiedy komuniści wyganiali Niemców, ona została. U siebie chciała być. W domu. „A kto tu po nią przyjdzie na górę?”, myślała. I miała rację. Za daleko było dla komisarzy. Wychodziła na skraj drogi i patrzyła, jak dołem ciągną armie, przesiedleńcy, jak budują się nowe drogi. Jak furmanki ustępują miejsca małym fiatom. Świat się zmieniał, ale u góry wciąż było tak samo: Łęczycki hodował owce, starzał się, a one co rok miały nowe runo. Urynowicz siedział pod jedynką, a przy starej drodze Skrzypczyk.
– Przyjeżdżaliśmy w niedziele i pracowaliśmy od świtu do nocy, wyrywając z ziemi złom niemiecki i polski, średniowieczny i nowoczesny, pomalowaliśmy wapnem ściany, posadziłam kwiaty – Włada dorzuca do pieca. A piec odpowiada snopem iskier. Kiedyś ludzie powiedzieliby, że to mówią salamandry. I kwiaty zaczęły kwitnąć. Jak nie z tego świata. A ludzie miejscowi nie mogli się nadziwić, po co miastowi na tę górę lezą. Wiktor tymczasem dojrzał, żeby dom odkupić. Ale okazało się, że nie należy on do nikogo. Że go nie ma w dokumentach, bo w Radzimowicach administracja polska się po prostu nie przyjęła. Trzy lata trwało, zanim wyrobił w sądzie papiery, żeby mógł należeć do gminy. A jak wyrobił, to się okazało, że gmina ma na chałupę sześciu chętnych.
– I tak po kilku latach starań, remontów, marzeń i planów zobaczyliśmy, jak wszystko wymyka nam się z rąk – wzdycha Wiktor. – Co było robić? Wynajęliśmy rzeczoznawcę budowlanego, wycenił nasze prace remontowe i zaniosłem do gminy rachunek. Był 1989 rok, komuna dogorywała, już nie można było nikomu po znajomości dać cudzej pracy. Gmina popatrzyła na rachunek i chętni do zakupu się wycofali.
Głosy na wietrze – Kryzys dopadł „Legmet”. I Wiktora po prostu zwolnili – wspomina Włada. – Od tej pory ja wyjeżdżałam do miasta pracować, a Wiktor nie miał już żadnego powodu, żeby schodzić w doliny.
– I wdzięczny jestem za to zwolnienie, bo miałem wówczas lęk przed bezrobociem, sam bym się nie zdecydował – rozkłada ręce Wiktor. – Wstawałem o świcie, widziałem mgły pod stopami i niebo niebieskie nad głową. Szedłem na górę, siadałem i milczałem. Aż kiedyś usłyszałem, że w głębi duszy się modlę. Że rozmawiam z Bogiem.
To było głębokie, mistyczne, niezwykłe doświadczenie. W mieście myśli wciąż zajęte są terminami, hałasem, napisami na sklepach. Jak człowiek może cokolwiek usłyszeć? Kiedy idziesz w las, wszystko cichnie i... słyszysz to, co ważne. I tak Wiktor nauczył się modlić. A potem zbudował maszt. I zawiesił flagę. Biało-czerwoną. Bo przez symbole i rytuały ludzie od zarania świata komunikowali się z Bogiem.
– Na wietrze, nad górą, która tyle przeszła, która widziała górników, książęta, obce armie, owce pana Łęczyckiego, łzy babci Venigowej, poszukiwania uranu i gruzy, co zostały z ludzkich marzeń, musi być nasza flaga. Jak tybetańska modlitwa, którą niesie wiatr.
Śladem Urbańczyków osiedlili się tu ich przyjaciele. Przyjeżdżali, szli na górę albo do lasu. Siadali w milczeniu i czekali, aż przemówi do nich ziemia. A kiedy usłyszeli, zostawali na zawsze: pani Jolanta, pisarka i historyk sztuki, Kazimiera z Kazimierzem, którzy przy wjeździe do wsi postawili kaplicę wotywną za cudowne ocalenie z wypadku, z którego wyszli bez szwanku, choć z auta zostały im tylko klamki; pani Hanka, bioenergoterapeutka, która fenomen Radzimowic potrafi wyjaśnić tak, że chcą tu być ludzie, którzy nie muszą niczego zmieniać na siłę, wbrew naturze wszechświata. Dlatego wszechświat nie chce zmieniać tych ludzi. Wystarczy, że się nawzajem słuchają.
Jest jeszcze Tatiana, która musiała uciekać z Białorusi, kiedy jej działalność w Towarzystwie Filomatów reżim Łukaszenki uznał za wrogi. Jest Omura san z Kioto. I Marek. Mistrz Ognia. Każdy przywiózł ze świata na dole to, co najważniejsze: święty ogień agnihotrę, orkisz, tybetańskie rzeźby, wiedzę o pierwotnych rytuałach, miłość utraconej ojczyzny, muzykę, runy i święte znaki. Żeleźniak jest górą pełną symboli. Nawet wzrostu ma symboliczne 666 metrów nad poziomem morza.
Czyż można się dziwić, że obchodzą Noc Świętojańską? Że palą święty ogień jak przed tysiącami lat nad Gangesem, skąd wywodzi się nasza cywilizacja.
– Lata minęły, ale rdzeń sanskryckiego słowa „agni” wciąż słychać w słowiańskim „ogniu”, prawda? – podkreśla Wiktor. – Ogień jest modlitwą jak „Ojcze Nasz”. Nieważne, czy palisz go we wnętrzu piramidy, czy na górze w kręgu przyjaciół. Ważne, po co go palisz. Kiedy Włada wchodzi do domu, najpierw zapala świecę.
Anioł Zmartwychwstania Już trzeci sezon odbywa się na górze Międzynarodowy Festiwal „Świat Kultur”. Wystawy, dyskusje, prezentacje. Przyjechała tu zaśpiewać Britta, sopranistka z Kolonii. I wróciła Wielkanocą, żeby w maleńkim kościółku w Kaczorowie na rezurekcji zaśpiewać Ave Maria jak w La Scali. Przyjechała następnej Wielkanocy, żeby przywieźć Wiktorowi obraz. Anioła.
– Kiedy go zobaczyłam w galerii, poczułam, że należy do tego miejsca, po prostu musiałam go przywieźć – powiedziała – jakby on chciał tu być. Tygodniami szukali mu imienia w książkach i pośród ludzi, którzy się na aniołach znają. I odnaleźli. To Serafiej. Anioł Cierpliwości. Ten, co nigdy nie pogania. Powiadają, że siedział w Grobie Pańskim, kiedy przyszła tam Maria Magdalena, żeby powiedzieć: „Nie ma go tu, bo zmartwychwstał”.
W życiu Wiktora prezenty zdarzają się niezwykłe. Anioł. Albo Lingam Sziwy. Jeden z kamieni, które spadły z nieba jako meteoryty, stopiły się w jedno z gliną ziemi, a teraz Hindusi wydobywają z rzeki te olbrzymie kamienne walce z dwóch stopionych ze sobą skał. Jedną z naszego, drugą z innego świata.
– Tu też mamy dwa światy. Już rzadko komu udaje się ich doświadczyć. Ale zdarza się. Czasami, kiedy palimy ogień, dzieci widzą, jak się wokół nas gromadzą cienie. Może to gnomy, zapomniane duchy lasów?
– Obudziliśmy je, kiedy wybraliśmy z ziemi gruzy cywilizacji, zaoraliśmy i posadziliśmy ogród – śmieje się Włada. – Sprawiają, że dziewanna rośnie u nas na 4 metry, że malwa ma kształt drzewa, a naparstnica wypuszcza na czubku koronę. Rośliny rosną tu inaczej niż na dole, w ludzkim świecie.
Wiktor sieje orkisz – Ta potrzeba dojrzewała we mnie nieuświadomiona, jak sen, w którym idę po polu i wysiewam ziarno. Wszystko się ułożyło, gdy przeczytaliśmy książkę o św. Hildegardzie z Bingen.
– To też był prezent, napisała ją nasza znajoma – dodaje Włada. – Hildegarda, średniowieczna mniszka, mistyczka, zaprzeczenie stereotypów o tamtych czasach: była wykształconym filozofem, stworzyła kompletną wizję świata.
– Dziś powszechnie wierzymy, że choroby są odbiciem problemów w naszej duszy, ale musiały minąć epoki, żeby ta wiedza stała się oczywista. Pisała o leczniczych właściwościach orkiszu, i tak się nim zainteresowałem – Wiktor wypieka z niego chleb i twarde, średniowieczne podpłomyki.
– To niepodległe zboże, bo nie można go genetycznie modyfikować. Harde, bo nie daje wielkich plonów. Bo nie rozprasza energii na tysiące ziaren, jak pszenica. Skoncentrowane. Za to wystarczy gotować je pół godziny, żeby nadawało się do spożycia.
Długo szukał ziarna. A kiedy je dostał od Babalskiego, wysypał w lniane płótno, wyszedł na górę, zaczerpnął pełną garścią, ogrzał. I dał ziemi. Ciepłe od własnego dotyku.
– I w tej jednej chwili zrozumiałem, że jestem we właściwym miejscu. Że właśnie tu szedłem.
A kiedy już wszyscy „miastowi” mieli w dowodach „Radzimowice”, chcieli być u siebie. Nie w przysiółku Mysłowa. Poprosili Gminę Bolków o własne sołectwo. Gazety zaczęły pisać o „Separatystach ze Starej Góry”. Samorząd się nie zgadzał. Poszli wszyscy do burmistrza.
– Jestem na nie! – zapowiedział.
Ale wysłuchał. Po godzinie zgodził się, że warto taką uchwałę postawić na Radzie Gminy. I 16 lipca 2003 roku Radzimowice, wieś, której prawie nie było, stała się sołectwem.
Trzeba wjechać na szutrową drogę w środku Mysłowa. Prosto, do góry, a potem zakosami koło Księżego Kamienia. Aż zza pagórków wyłoni się wioska na szczycie. Na granicy światów. Gdzie flagi odmawiają modlitwy, a cienie przychodzą usiąść z ludźmi wokół ognia.
Grzegorz Kapla
dla zalogowanych użytkowników serwisu.