Są w nieprzewidywalnej nocy na krakowskim Kazimierzu sprawy i istoty na wskroś przewidywalne. Jak kot w zaułku przy synagodze, jak diabeł, którego nie może odnaleźć Karolek, jak trony Królowej, jak pląsy chasydów. Jak wreszcie magia dzielnicy artystów, dziwaków i cudotwórców.
Dobrze znana w bliskiej i dalszej okolicy wróżka Beata Wasilewska zamyka w kawiarni-pubie „Pozytywka” talię z wysłużonymi już kartami tarota. Kiedy po chwili, wieczorem przemyka przez wąskie uliczki dawnej żydowskiej dzielnicy, zastanawia się, czy to ona wybrała Kazimierz, czy też było całkiem odwrotnie? I dlaczego właściwie nie potrafi już bez Kazimierza żyć? Czy dlatego, że spotkała tu, w świetle świec i Księżyca ludzi, jakich nigdzie indziej pewnie by nie poznała? Artystów i pseudo-artystów, obiboków i zapracowanych gwiazdorów z pierwszych stron gazet, a nawet twórców maszyn wróżebnych?
Królowa, święty Mikołaj i poeta
– A nawet profesora i kurtyzanę, oczywiście w nocy, rzecz jasna, przy jednym stoliku – dopowiada Wanda Frączek, zwana Królową Kazimierza, a czasem Królową od Końskiej Jatki, bo swoją przygodę z dzielnicą zaczynała od sklepiku z koniną w sercu dzielnicy, na placu Nowym, zwanym także Żydowskim. By w zaskakującym tempie stać się właścicielką kilku przybytków, w tym jednego o znamiennej nazwie „Piersióweczka i fajeczka”, by zostać także ozdobą i chlubą miasteczka, by nie powiedzieć – jego ikoną.
Bo jak nazwać osobę, która w koronie i sukni (nie powstydziłyby się jej angielskie wyższe sfery) przemierza Kazimierz w dorożce, w towarzystwie śpiewaka z Piwnicy pod Baranami? By na chwilę postawić królewską stopę na placu, przy którym, niezależnie od pory roku spotykają się, co noc, w kolejce po najsłynniejsze w świecie zapiekanki ze szczypiorkiem lokatorzy Kazimierza, ci z przydziału i ci z wyboru. Jak nazwać osobę, dla której właściciele knajpek przygotowują specjalne trony, co wcale nie znaczy, że królowa Wanda na nich usiądzie?
To dla Wandy Frączek właściciele knajpek przygotowują specjalne trony. Ona jednak nie na każdym zasiada. Warunek: w nazwie knajpki nie może być angielskich słów, a w menu włoskich makaronów. To dla niej były kucharz Madonny ugotował kiedyś zupę na końskich ogonach. |
Zignorowany idol, zagubiony dziennikarz
– To było całkiem niedawno. Panowała wieczorna mgła, spacerowałem sobie właśnie z moim psem Bolkiem i nagle na ulicy ciemnej usłyszałem śpiew – wspomina Wojciech Terechowicz, aktor, wokalista, animator kultury, wreszcie mieszkaniec Kazimierza. – Zatrzymałem się za wielką topolą i obserwowałem przez okno w hotelu spotkanie Żydów. Jedli, śpiewali, rozmawiali, chyba tańczyli, w chałatach i czapach futrzanych, a ja czułem się jak w innej rzeczywistości, w innym roku, jakbym cofnął się w czasie.
Na Kazimierzu można cofnąć się w przeszłość. Nawet do czasów, gdy miasteczko było miejscem prawie baśniowym, zamieszkanym przez najsłynniejszych w świecie kabalistów i cudotwórców, takich jak jak Mojżesz Isserles-Remu, do którego grobu pielgrzymowali i nadal pielgrzymują chasydzi z całego świata. Do czasów też bliższych, przedwojennych, gdy na ulicach zatłoczonej dzielnicy-miasta, w cieniu synagog, kłębili się pejsaci mężczyźni, tacy, jak ci tańczący dziś w hotelach, w chałatach i w czapkach z lisim futrem.
To wtedy, w jednej z żydowskich kamienic dorastała Helenka Rubinstein, którą później rozsławiły w świecie kremy i eliksiry, a o której później napisze w swoim poemacie Michał Zabłocki, a zaśpiewa, na Kazimierzu, ale też, od pewnego czasu, w centrum Krakowa i centrach innych polskich miast pieśniarka Agnieszka Chrzanowska.
W „Panu Kazimierzu” znajdą się także inne ludzkie historie dzielnicy, także te już zapomniane, budzące grozę, jak o straceniu niejakiej pani Weiglowej, której prochami nabito armatę, by z działa wystrzelić na wiwat. I mniej groźne, jak o barmance Wini, która z nocnych wojaży po dzielnicy wracała rowerem pozbawionym hamulców. By wreszcie zniknąć na chwilę z Kazimierza i, jak miejscowa plotka głosi, przeprowadzić się, na moment, na słoneczną iberyjską plażę.
Czasem o plaży, niekoniecznie iberyjskiej zamarzy też na Kazimierzu wróżka Beata. O tym, by porzucić dzielnicę mrocznych cudów, w której po żydowskim miasteczku pozostały wspomnienia, tak jak po wielu późniejszych jej lokatorach, których po wojnie przesiedlono tu, bo byli biedni i nie protestowali, gdy przydzielano im mieszkania w pożydowskich ruinach.
Po których zostały anegdoty i opowieści, jak o pewnym nieustająco pijanym i wesołym panu Kasie, który, gdy tylko zdenerwował się, podskakiwał, a potem robił fikołki. Fikał także w najdziwniejszym na świecie miejscu, tam, gdzie krzyżuje się żydowska ulica rabina Meiselsa i chrześcijańska Bożego Ciała, gdzie do dziś katolicka procesja spotyka się z wycieczką ortodoksyjnych wyznawców judaizmu z Izraela, gdzie nad ranem pewien pan Stefan próbuje częstować tanim winem jabłkowym trzech rozśpiewanych kantorów, gdzie, tuż obok, w maleńkim lokalu przy świecach, nad niedomytą często szklanką piwa można spotkać przyjezdnego, zmanierowanego idola popu, któremu gdzie indziej usługują kelnerzy, a którego na Kazimierzu – z braku kelnerów i z powodu innych zwyczajów – ignorują barmani. Gdzie zasiadł także zrezygnowany dziennikarz popularnej telewizji, po tym jak czwartą godzinę z rzędu bezskutecznie próbował znaleźć powrotną drogę do swojego hotelu.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.