Chciałabym opisać wydarzenie, które sama przeżyłam, a mimo to wciąż jest ono dla mnie zagadkowe.
Był początek lat 60., kiedy moja mama jako młoda dziewczyna miała jakieś konflikty z rodzicami. Wyjechała z rodzinnego Śląska do Szczecina, gdzie mieszkał jej brat. Pieniądze miała tylko na podróż w jedną stronę. Była bardzo nieszczęśliwa. Idąc ulicą, gdzieś w sklepiku zobaczyła obrazek świętej Teresy od Dzieciątka Jezus. Kupiła go za ostatnie grosze. Nie wiem, czy odnalazła brata i jak wróciła do domu (mama już nie żyje, a o tych czasach opowiadała niechętnie), ale święta Teresa była z nią przez całe życie i zawsze pomagała jej w trudnych sytuacjach, szczególnie zdrowotnych. Dlatego, kiedy przyszłam na świat, postanowiła mnie również oddać pod jej opiekę. Na imię dała mi oczywiście Teresa. Święta Teresa była moją prawdziwą patronką, zawsze czułam jej obecność.
Lata mijały, dorosłam, wyszłam za mąż, zaszłam w ciążę. Ciąża przebiegała bez problemu, nadszedł jednak dzień porodu i mąż odwiózł mnie do szpitala. Leżałam w strasznych bólach cały dzień. Wtedy, w latach 70., trzeba było leżeć tylko na plecach, o wstawaniu nie było mowy. Nie było też zastrzyków znieczulających do kręgosłupa, a rodzinie nie wolno było siedzieć przy rodzącej. Wiedziałam tylko, że mama co chwilę dzwoniła, żeby się dowiedzieć, co się ze mną dzieje. Wiem też, że siedząc w domu, nie mogła inaczej mi pomóc, jak tylko modląc się do świętej Teresy i prosząc ją, by była przy mnie.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.