Ona potrafi całe życie wywrócić do góry nogami w jednej chwili i kupić dom na wsi. On to wszystko potrafi przetrwać. A dom pomalować na niebiesko.
Gdzieś daleko, w krainie pełnej jezior i łąk, na skraju wielkiej puszczy leżą Zawady. Zawady Oleckie. Przed wojną wieś była bogata. Miała szkołę, remizę strażacką i rosochatą karczmę, do której wieczorami ściągali gospodarze. Stu trzydziestu gospodarzy. Dziś zostało dziewięć gospodarstw w samej wsi i dziesiąte na górze. Z pozostałych jeszcze tylko fundamenty tkwią w trawie tak wysokiej, że sarnom wystają z niej tylko uszy. A kiedy w powykręcanych reumatyzmem gnatach starych jabłoni wiatr się całkiem zaplącze, to piach na chwilę przestaje zasypywać resztki drogi brukowanej kocimi łbami. Kiedyś ten bruk przecinał całą Borecką Puszczę.
Pewnego dnia późnym latem przejeżdżała tędy Ania Maluchnik, dziewczyna z Warszawy. Ładna, dwa fakultety, poukładana przyszłość.
– Zobaczyłam… i zapragnęłam kupić dom nad jeziorem – wspomina ten moment, kiedy wszystko się zmieniło. – Zapuszczony był. Nie miał nawet łazienki. Ale był do wzięcia. Za cenę tak koszmarną, że od dwóch lat stał opuszczony i samotny. Aż do tamtej chwili Ania nie znała takiej pokusy, żeby miasto rzucić w diabły i dom kupować na wsi. Stary w dodatku i zaniedbany.
Chociaż… Kiedyś, dawno temu marzyła, żeby mieszkać nad morzem. Tyle że w Polsce nie ma chałup, które tak po prostu stoją na brzegu. Może dlatego zapragnęła mieć z własnego okna widok na jezioro? A może tak miało być? Bo przecież jeszcze w Warszawie, w czasach, gdy o własnym domu mogła tylko marzyć, wypalała w ceramicznym piecu płytki z malowanymi rybami, żeby je kiedyś wstawić w ściany łazienki z widokiem.
– Powiedziałam Robertowi o domu. I choć nawet go jeszcze nie widział, nie musiałam go namawiać – podkreśla Ania. Jest artystką. Potrafi widzieć rzeczy jak należy. I mówić o nich tak, że lepiej nie trzeba.
Robert. Czerstwy, wysoki, z tą pewnością siebie, którą potrafi dać facetowi samotna zima na dalekiej północy.
– Cóż z tego, że pomysł na Zawady mi się spodobał, skoro grosza nie mieliśmy przy duszy – śmieje się teraz sponad dzieży chlebowego ciasta. Prawdziwego, na zakwasie. I z czosnkiem. Ciasto wyrabia z należytą starannością. Chleb jest jak samo życie. Nie może być byle jaki.
reklama
Jak Robert odnalazł koniec świata – Mieliśmy kawałek działki rekreacyjnej w modnej Jachrance, ale jesień szła, nikt w październiku nie kupuje sobie letniska. Poczekaliśmy do wiosny. I Zawady na nas poczekały. W marcu, razem z synem, Borysem, jechaliśmy na swoje. Do starej chaty z opowieści Ani. Tej na łąkach, nad jeziorem. Przyjeżdżamy, a tu ani śladu łąki. Sąsiad spychaczem splantował ziemię. Zamiast traw i ziół sterczały z niej jakieś pręty, gruz i resztki fundamentów z czasów, kiedy to Zawady liczyły 130 chałup. Miały być wielkanocne wakacje we własnym domu. Skończyło się na wielkim sprzątaniu. I chłodzie. Zrozumieli, że jeśli nie wymienią okien, wywieje im całą nadzieję.
Kiedy przyjechali w kwietniu, mieli ze sobą nowe okna. I plan: trzy dni prac i powrót do Warszawy. Ale los chciał inaczej.
– Jesienią zmarł sąsiad. Miał kota, który warczał jak pies, Wilkusia. Sąsiad zmarł, kot został sam. Bóg jeden wie, jak on przetrwał zimę. Kiedyśmy wyciągali okna z auta, kot wszedł, usiadł pośrodku nas i zamiauczał, że zostaje – opowiada Ania.
– Zrozumieliśmy wtedy, że Robert do miasta nie wraca. Był akurat na zawodowym rozdrożu, nie musiał niczego za sobą zamykać. Żadnych warszawskich drzwi.
– I tak „rozwiedliśmy się” na dziewięć lat – dodaje Robert. – Ania pracowała w stolicy, ja siedziałem na wsi. Co dziesięć dni przyjeżdżała na cztery. No i na wszystkie święta i wakacje.
Dobrze sobie radził z samotnością. Zima w norweskich górach nauczyła go, jak przetrwać.
– Skończyłem leśnictwo. Pracy w lesie się nie bałem. Do najbliższego człowieka było jakieś dziesięć kilometrów. Mieszkałem w drewnianej chacie, pod którą stały beczki z paliwem do pilarek. Paliłem w blaszanej kozie. Raz na tydzień jechałem po żywność. Wtedy mogłem popatrzeć na ludzi. Zawady polubiłem, bo z grubsza było… tak samo – marszczy nos. – Siedzieliśmy tu z kotem pięć dni i nie widzieliśmy nikogo. Zrozumiałem, że to naprawdę jest koniec świata. Latem było inaczej. Jezioro tutejsze, Głębokie, słynie z czystej wody i pięknej plaży, więc letnicy ciągnęli polną drogą obok domu. Z bliska i z daleka. Wilkuś stał w oknie. – Warczał jak pies, a ja wiedziałem, że znowu ktoś jedzie albo nadchodzi. Wilkuś wyczuwał to z daleka – opowiada Robert. – Tylko jednej Mrówki nie zauważył. A przyszła jesienią, kiedy listopad rozpełzał się po lasach, znacząc drogę lepkim brązem liści i czerwienią po niskim słońcu. Ania spotkała kotkę na podwórku.
– Zaprosiłam do domu. A kiedy wyjechałam do Warszawy, jakimś cudem odkryła kocie przejście przez piwnicę i zanim Robert wrócił – Ania mijała się z nim w drodze – Mrówka siedziała w kuchni jakby nigdy nic, jakby zawsze tu mieszkała.
Zdziwił się. Ale zamieszkali we czworo. Piąta była Puma. Przyszła po śniegu. Była kotem, który w 90 procentach składał się z ciekawości.
– Kiedyś tej ciekawości omal nie przypłaciła życiem – wspominają. – Nawet nie zauważyliśmy, kiedy wśliznęła się do pieca, w którym Robert rozniecił ogień.
Wyszarpnął ją w ostatniej chwili.
Futro dymiło jak mokre liście. Cud Boski, że ręki nie przebił o drzazgi, wyszedł tylko z oparzeniami. Kot stracił wąsy, ale ciekawości mu to nie wypaliło.
Dopiero następnej wiosny poznali wreszcie zawadzkich ludzi.
– A… to wyście z Warszawy – ucieszyli się sąsiedzi – bo my myśleli, żeście bank okradli i się żeście pod lasem zaszyli przed całym światem z kotami i psami.
Belfegor przyjechał z Olecka, od doktora Jakuszki, który przygarnia chore psy. Te, co się już nadają tylko na emeryturę, zostawia u siebie, młode leczy i rozdaje. Pies, gdy go przynieśli murarze, co stawiali dom na sąsiednim wzgórzu, mieścił się w dłoniach, ssał rąbek umoczony w mleku i nie umiał zasnąć bez zapachu Roberta. Choćby z jego swetra. Lato spadło na Zawady żółte, soczyste i gęste. Upał spływał z dachu nieustępliwie i bez wytchnienia. Belfegor przylgnął do skrawka cienia jak pijawka. Pod oknami domku, który Robert odremontował własnymi rękoma i własnoręcznie pomalował na niebiesko, letnicy grzęźli w piachu, ciągnąc w kierunku plaży.
Z motyką na słońce – Więc galerię otworzę tutaj! W Zawadach – pomyślała Ania jednego z takich dni.
Marzyła o Galerii Amatorów jeszcze w Warszawie, kiedy wypalała Lisy z Małego Księcia, Czarne Pantery i niezwykłe oblewane barwnym szkliwem ceramiczne płytki w sławnej pracowni Berszów. Założył ją Janusz, malarz i ceramik, po którym talent wzięli pospołu Andrzej, Kasia i Wojtek. Dziś każde z rodu Berszów ma własne miejsce w historii polskiej sztuki.
– Chciałam otworzyć galerię w stolicy. Galerię z duszą w dzielnicy, która też ma duszę. Na Pradze czy na Powiślu Fabrycznym. Miała stać się modna, ale raczej w duchu sklepiku z marzeniami, miejsca, gdzie można znaleźć wszystko to, co niespodziewane. Galeria dla twórców hobbystów – opowiada – nie tylko dla tych po dyplomach. Ale stolica przyjęła ten pomysł jakoś chłodno.
– No co ty, na pewno ci się nie uda – wieszczyli życzliwi.
– Splajtujesz i tyle – martwili się ci, co mieli dość rozsądku, żeby się z motyką na słońce nie porwać.
Ale Ania ma doświadczenie w takich sprawach. A może po prostu ma Roberta?
Przecież przebudował jej stodołę na najprawdziwszą pracownię. Może nie od razu, ale i Kraków musiał swoje odczekać, zanim go zbudowano. Ale w końcu wstawili tam wielki, profesjonalny piec do wypalania ceramiki.
– I nagle okazało się, że transformator w Zawadach daje radę tylko do tysiąca stopni. Ania zaczęła pracować w czerwonej glinie i barwionych szkliwach. Wychodziły jej spod palców ryby i ptaki, misy i malowane płytki. I co tylko jej w duszy zagrało.
Minęły trzy lata. Aż któregoś wieczora zapytała Roberta, czy ceramiczne kafelki da się wstawić w drewno. Nikt tego nie próbował.
– Ale byłby świetny prezent ślubny dla naszych przyjaciół.
– Pewnie, że się da – powiedział Robert.
Nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Wyszło pięknie.
– Wszyscy byli zachwyceni, tylko ja nie – wzrusza ramionami Robert. – Ślęczałem nad tym w sypialni na podłodze kilkadziesiąt godzin, wprawiając malutkie płytki w drewnianą oprawę lustra. Ale dałem radę.
– Pomyśleliśmy, że ceramika i drewno to nasz „patent”. Że będziemy to sprzedawać w miastach. Zapakowaliśmy w skrzynię wanienkę, pudło ze skośnymi ściankami, skrzyneczki na sól i pieprz, deski do krojenia ze starego drewna.
– No i był pełen zachwyt w galeriach. Ale ceny, jakie nam oferowali, były śmieszne, jeśli wziąć pod uwagę ogrom pracy – rozkłada ręce Ania.
– Sami sobie zbudujemy galerię – zadecydowała.
Galeria na pięterku Robert tylko się uśmiechnął. Belfegor postawił uszy na sztorc, koty przysiadły rzędem na swojej półce z miskami. A każda z misek pod płytką z kocim imieniem. Galerię urządził na pięterku. Od tej pory każdy, kto szedł na plażę, zaglądał do ich domu.
– Oczywiste było, że kolejny etap to warsztaty. Ci, którzy do nas docierali, byli ciekawi, jak to jest, lubili wejść do pracowni, zanurzyć ręce w glinie, przeżyć ten dreszcz niepokoju, kiedy otwiera się piec i można sprawdzić, czy wszystko się udało, czy coś nie popękało. Warsztaty sprawiły, że do Zawad zaczęli zjeżdżać goście. Robert zakasał więc rękawy i przerobił oborę na niebieski pensjonat na trzy pokoje, które obchodzą urodziny jak sama Ameryka, czwartego lipca.
– I tak zostanie. Trzy pokoje, nigdy więcej – zastrzega Robert. – Choć moglibyśmy przyjmować kilka razy więcej gości, nie będziemy budować hotelu. Bo Zawady to przede wszystkim nasz dom. Miał być kameralnym miejscem i takim pozostanie. Lubimy ciszę.
Jesienią przyjechali goście znad morza. Dziwili się, że nie ma bramy, że samochodu nie trzeba na noc zamykać. Robert nic nie mówił. Przez całe dziesięć dni spotkali stado jeleni, widzieli przez okno dziki i sarny. I żadnych innych ludzi. Wtedy zrozumieli. Zwierząt miejscowych więcej jest niż ludzi. Jeleni, saren, dzików, żab wszelakich, bobrów, gryzoni. Ludzi ledwo czterdziestu kilku, jak się okazało ze spisu wyborczego w czasie głosowania na sołtysa. Tych kilku mieszka jednak w Australii i nie wiadomo, czy powrócą. Bo tylko ptaki wracają na pewno.
Obrączka jak u ptaka Na ptakach Robert zna się jak mało kto. Już w podstawówce potrafili z bratem rozpoznać wszystkie, jakie były w atlasie. Na studiach w grupie doktora Kellera obrączkowali rokrocznie ptaki, które na południe leciały wzdłuż Wisły. Tak naprawdę życie w Zawadach to nie jest bajka. W każdym razie nie zawsze. Bo kiedy Ania i Robert kupowali dom, wedle mapy wyglądało, że należy do nich i łąka na wzgórzu, i kawał ziemi aż po jezioro. Po roku okazało się, że nie. Przegrywali przetargi, drżeli, że im stanie pod oknem nowy „Gołębiewski”. W końcu doszli do porozumienia z właścicielem: że wydzieli im kawał z łąką i jeziorem, jeśli w ciągu sześciu miesięcy znajdą mu kupca na resztę. Przydała się Robertowi znajomość internetu. I choć mieszkają tu od dziesięciu lat, dopiero od roku są bezpieczni.
Wymalowali w domu ptaki na ścianach. Te same, co za oknem – żurawie i gołębie grzywacze. Czasami ptaki – jeśli przydarzy im się coś złego – mieszkają u nich. Ostatnio puszczyk i myszołów. Leczyli je do spółki z panem leśniczym z Czerwonego Dworu. Ptaki mieszkały na strychu stodoły, nad pracownią, a na dole, koło pieca do wypalania ceramiki nocowała sarenka. W domu nie mogły zamieszkać, bo tu panują psy i koty, wszyscy razem stołują się w kuchni, na parterze naprzeciw niebieskiej łazienki i „apartamentu” Ani i Roberta. Na drzwiach wisi tablica z napisem „Młoda Para”. Bo tak naprawdę, choć są razem ćwierć wieku, to właśnie wzięli ślub. A czasem wydaje im się, że dopiero co się poznali. Więc może to jednak jest bajka.
Grzegorz Kapla
dla zalogowanych użytkowników serwisu.