Kiedy Janusz Pilny, skrzypek z Leśnicy, unosił się nad Podhalem, o jego życie zacięcie walczyły dobre, znajome mu duchy. Lecz powrót do świata muzyk zawdzięcza nie tylko siłom nieziemskim. Także ziemskiej miłości.
Tego słonecznego, wrześniowego dnia, ponad półtora roku temu, po południu, Janusz Pilny zobaczył swoje ukochane Tatry z perspektywy dotąd mu nieznanej. Choć czasem widoki przysłaniały mu chmury, to i tak nie mógł się oprzeć zachwytom nad potęgą tatrzańskich szczytów, urodą rwących potoków, wodospadów i wciąż jeszcze zielonych polan, na których pasły się i rżały ukochane przez Janusza konie.
Widział znajome kościoły, domy, lasy, które przez lata przemierzał. I czuł się jak ptak. Lekki, wolny, beztroski...
A potem zobaczył twarze. Na hali ujrzał zamyślonego starego bacę, który od lat wypasał w górach owce, a w lesie swoich zapłakanych synków. I nagle, obok łkających chłopców, zauważył też znajomego księdza, któremu przed laty grywał do mszy pod Turbaczem. Księdza, który wyraźnie był smutny.
– Zdziwiłem się, bo ten ksiądz nie żył już od siedmiu lat – wspomina muzyk spod Tatr. – Nazywał się Józef Tischner i jako kapłan, jako filozof, ale i jako człowiek rozsławił kiedyś Podhale. U nas był wielce poważany, bo nigdy góralom nie odmówił w potrzebie...
Tego słonecznego, wrześniowego dnia, ponad półtora roku temu, rankiem, siedmioletni Januszek, syn góralskiego muzyka i cieśli Janusza Pilnego po raz pierwszy poszedł do szkoły. Był pod wrażeniem kolorowej klasy z ławkami, nowych kolegów, miłych pań, które objaśniały mu świat, jakiego jeszcze nie znał. Nie mógł się jednak doczekać na przyjście pod szkołę taty i starszego brata Andrzeja. Już kilka dni wcześniej ojciec obiecał synom wyprawę do lasu. Nie tylko po to, by narąbać drewna na opał. Przez las przeszła właśnie wielka wichura.
– A ja nigdy wcześniej nie widział drzew, które wiatr wyrywa z korzeniami – wyjaśnia chłopiec.
reklama
I dodaje, że nie tylko o drzewa mu chodziło. Bo zawsze uwielbiał spędzać czas z tatą, był z niego bardzo dumny. Z tego, że ludzie o nim mówią tylko miłe rzeczy, bo jest szlachetnym i mądrym człowiekiem, w związku z czym wybrali go nawet na sołtysa. Z tego, jak kocha i szanuje Halinę, mamę Januszka, jak patrzy na nią z zachwytem i pomaga jej, bez zażenowania, w najbardziej kobiecych pracach. Ale też z jego typowo męskiej roboty: cieśli i drwala, bo potrafił postawić wielki dom, a z kawałka drewna wyczarować cuda. I także z muzykowania, z którego słynął nie tylko pod Tatrami, ale i w dalekim Watykanie, z jego opowieści o dawnych czasach, w których gdzie indziej rządzili królowie, a na Podhalu zbójnicy.
Właśnie dzięki tym opowieściom i muzyce, ale też sile charakteru Janusz Pilny sam został zbójnikiem. Pasowali go na dobrego „zbója” jego góralscy bracia na Sabałowych Bajaniach. Za tę jego miłość do Podhala, za to, że zbierał i naprawiał stare góralskie przedmioty, które inni chcieli wyrzucać. Że układał o górach pieśni i wiersze, tak jak układał pieśni dla księdza Tischnera i Jana Pawła II. A potem grał je zachwyconemu papieżowi ze swoim zespołem na prywatnej audiencji. Za to także, że nigdy nikomu nie odmówił pomocy, nie brał złotówki za koncerty dla chorych dzieci, uczył też dzieci – te chore i te zdrowe – góralskiego śpiewu, tańca i grania.
– Starałem się, by wsłuchiwały się nie tylko w dźwięki muzyki, ale we wszystko, co je otacza, by czerpały natchnienie z natury, z cudownych widoków, jakie dał im, na co dzień, dobry Bóg, ze śpiewu ptaków, a nawet zapachu trawy i szumu drzew – uśmiecha się Janusz. Tamtego wrześniowego dnia drzewa szumiały głośno, choć było już przecież po wichurze. Na ziemi leżało wiele powyrywanych świerków i sosen. Niektóre drzewa stały jeszcze, ostatkiem sił, przełamane w pół. Być może takie właśnie drzewo przygniotło Janusza wtedy, gdy pochylił się, by odciąć piłą leżące na trawie konary. Być może, bo nikt, ani muzyk, ani jego synowie nie pamiętają dziś, co właściwie wówczas się stało.
– Usłyszałem tylko straszliwy krzyk, a potem groźną, jakby śmiertelną ciszę – wspomina starszy syn Janusza, Andrzej.
– A gdy podszedłem do taty, nie dawał żadnych oznak życia – Andrzej nie pamięta, w jaki sposób odnalazł w kieszeni ojca telefon, by wezwać pogotowie. Jak przez mgłę wspomina chwilę, gdy próbował, razem z przerażonym Januszkiem, wybudzić tatę ze snu. Bo myślał, chciał, żeby to był tylko sen.
– Ale nikt wtedy nie śnił – mówi Janusz. – Choć przypominało to marę senną, wiedziałem, że wszystko, co się dzieje ze mną i wokół mnie, dzieje się naprawdę.
Nie czuł bólu ani strachu. Przeciwnie, wszystko było przyjemne. Ten lot nad Tatrami, nad chmurami, te zachwyty nad tym, co widzi w dole i ta nadzwyczajna lekkość, z jaką unosił się coraz wyżej i wyżej.
– Po tamtej stronie chmur była już tylko jasność – wyjaśnia muzyk.
Kiedy unosił głowę do góry, miał wrażenie, że widzi skrzydła aniołów. Chciał do nich lecieć, wręcz dotknąć, przekonać się, że nie są wytworem jego wyobraźni. Ale gdy patrzył w dół, widział znajome twarze. I słyszał głosy. Nie tylko płacz dzieci, ale też modlącą się głośno żonę, błagającą Stwórcę o to, by przywrócił jej męża. Męża, którego kocha nad życie i bez którego żyć nie potrafi.
– W końcu usłyszałem też podniesiony, dobrze mi znajomy głos księdza z Podhala – dodaje Janusz. – Dopiero po chwili zrozumiałem, że ksiądz Tischner mocno się z kimś kłóci, by nie powiedzieć, awanturuje. I zdałem sobie wreszcie sprawę, że ten wspaniały, odważny, ale i bogobojny przecież kapłan sprzecza się... z samym Bogiem.
– Jeszcze nie czas na niego – irytował się ksiądz. – Jeszcze dajmy trochę temu góralowi pomiłować ludzi i pogazdować. I „porzępolić” jeszcze trochę, z dzieciakami, na góralskich skrzypkach.
I gdy Janusz wsłuchał się uważniej w to, co Tischner mówi, to nagle odechciało mu się spotkań z aniołami. Zatęsknił za tym, co zostawił w dole, za żoną, synami, za wspólnym z nimi muzykowaniem. Za innymi ludźmi, których kochał i lubił. Nawet za pewnym starym bacą.
W szpitalu w Nowym Targu skrzypek i cieśla z Leśnicy wybudził się ze śpiączki dwa tygodnie po swoim wypadku. Lekarze uznali to za cud. Przywiezionemu do lecznicy mężczyźnie dawali zerowe szanse na przeżycie. Miał zbyt liczne obrażenia, by – tak podpowiadały medykom rozum i doświadczenie – podnieść się z koszmarnego wypadku. Nie tylko strzaskaną rękę i połamaną wielokrotnie nogę, żebra i łopatkę. Miał rozerwaną przeponę, wątrobę, otrzewną, woreczek żółciowy. Miał wreszcie przebitą tętnicę, o mało się nie wykrwawił.
Tamtego wrześniowego wieczoru i nocy jeszcze nigdy stacje krwiodawstwa na Podhalu nie zebrały za jednym razem tyle krwi. Padł absolutny rekord.
– Po prostu poprosiłam przez radio o pomoc – wspomina ściszonym głosem Halina Pilny, żona Janusza.
Wydawało się, że muzyk wygrał walkę o życie. Jednak po kilku tygodniach leczenia tętnica znów pękła, a on ponownie zapadł w śpiączkę. I znów zobaczył anioły, znów spotkał tych, których kiedyś poznał na Ziemi. Nie tylko księdza z Podhala, ale i papieża z Krakowa, a także swoich dziadków, którzy zaszczepili mu, gdy był dzieckiem, miłość do Podhala, do starych przedmiotów, do koni, do muzyki.
– Kolejny raz dobre duchy postanowiły, z niezłym skutkiem, zawalczyć z boskim wyrokiem – uśmiecha się dziś. Ale wtedy do śmiechu mu nie było. Bo choć, ostatecznie, wyrwał się śmierci, niewiele napawało go optymizmem. Nie był w stanie poruszać się o własnych siłach. Po opuszczeniu szpitala przeleżał wiele miesięcy w domu. Czuł się bezradny i bezsilny.
– Kiedyś byłem zbójnikiem, silnym mężczyzną, który nie tylko potrafił zadbać o byt swojej rodziny, ale i podnosić ciężary. A teraz ja byłem ciężarem – tłumaczy.
Przez długi czas żona musiała zajmować się Januszem jak dzieckiem.
– Wiedziałam jednak, że jest silny, że jego siła nie jest w mięśniach, ale w harcie ducha – wyjaśnia Halina.
Na wszelki wypadek schowała przed mężem skrzypce. Miała nadzieję, że zapomni. Bo choć przeszedł pięć operacji, jego prawa ręka do dziś jest niewładna. Ale Halina nie miała pojęcia, że Janusz znalazł skrzypce i gdy nikogo nie było w domu, uczył się na nowo na nich grać. Jedną, lewą ręką. Bo pewnego dnia wpadł na to, że smyczek – zamiast w dłoni – może trzymać między nogami. I po smyczku właśnie skrzypcami jeździć, choć zazwyczaj robi się to na odwrót. Gdy wiosną ubiegłego roku sołtys Leśnicy i dawny „zbójnik” pojawił się o własnych siłach na jednej z góralskich biesiad, ludzie ze zdumienia przecierali oczy. Przecierali je jeszcze bardziej, gdy jesienią, podczas kolejnej rocznicy śmierci księdza Józefa z Podhala, w Domu Pamięci Tischnera w Łopusznej Pilny zagrał wraz z dwoma synami koncert na skrzypce i basy.
– Zrobiłem to z całego serca i ze wszystkich sił dla księdza, który uratował mi życie, przekonał Boga, że powinienem jeszcze na skrzypcach chwilę „porzępolić” – mówi z nieskrywaną radością góral.
Wcześniej jednak Janusz zagrał w domu. Pewnego dnia zrobił niespodziankę żonie. Kobiecie, która, co prawda, nie pokłóciła się, jak ksiądz, z Bogiem, ale wyprosiła u Niego życie męża swoją miłością.
– Kiedy usłyszałam, jak mąż znów gra i śpiewa ułożone kiedyś przez siebie pieśni, miałam łzy w oczach, ze szczęścia. Upewniło mnie to tylko w tym, co wcześniej przeczuwałam: że na Janusza nie ma silnych – mówi Halina. To nie tak, że w rodzinie Pilnych jest dziś wszystko tak, jak dawniej. Bo Janusz już nie będzie drwalem ani cieślą, choć, tak jak grać na skrzypcach, tak nauczył się już ciąć i heblować drewno jedną ręką. Ale potężnych domów raczej już sam nie wybuduje. Chociaż...
– Jest maleńka szansa, że częściowo będę mógł ruszać ręką, jeśli tylko uda mi się zdobyć pieniądze na zabieg – wyjaśnia.
Niemało pieniędzy, bo operacja w Niemczech, która mogłaby mu przywrócić władzę w dłoni, kosztuje fortunę. I na którą to operację zbiera dziś pieniądze wielu ludzi, nie tylko z Podhala.
Co jeszcze się zmieniło? Ośmioletni dziś Januszek, choć nadal jest dumny z taty-zbójnika, to stara się go nie odstępować na krok. By przypadkiem coś złego mu się nie przytrafiło. Do lasu chłopiec nie lubi już chodzić jak kiedyś. Woli chodzić do szkoły.
Andrzej, choć ma dopiero szesnaście lat, w ciągu tego wrześniowego dnia zmienił się w dorosłego mężczyznę.
I dosłownie, jak też w przenośni – w prawą rękę Janusza. Gdy okazało się, że tata nie może pracować w zawodzie, to właśnie Andrzej wpadł na pomysł, by rozbudować rodzinny dom i stworzyć w nim pokoje dla turystów i ośrodek dla ludzi niepełnosprawnych. Miejsce, w którym ludzie będą wracać do zdrowia nie tylko przez masaże i ćwiczenia, ale także dzięki otaczającej ich przyrodzie, dzięki koncertom rodzinnej kapeli, a nawet dzięki hipoterapii, czyli dzięki ukochanym przez Janusza koniom. Całkiem podobnym do tych, które pewnego wrześniowego popołudnia skrzypek z Podhala ujrzał na tatrzańskiej polanie z nieznanej mu dotąd perspektywy. Wtedy, gdy prawie, na szczęście tylko prawie, dotknął skrzydeł aniołów.
Tekst: Sonia Jelska
Zdjęcia: Paweł Rucki
dla zalogowanych użytkowników serwisu.