To był dziwny ogród. Intrygował powściągliwych mieszkańców małego kanadyjskiego Cavan, gdzie nie do pomyślenia było wtrącanie się w życie sąsiadów. Każdy sobie panem we własnym domu. Przejeżdżający drogą dostrzegali wysoki, drewniany parkan z furtką osłoniętą gontowym daszkiem. Parkan? To niebywałe.
Dzieci pierwsze rozszyfrowały tajemnicę: drewnianą tabliczkę nad furtką z wypalonym napisem "Ursula's Garden - "Ogród Urszulki". Tak miała na imię przemiła żona doktora, która kilka lat temu zginęła w katastrofie samochodowej. Sąsiedzi pamiętali zastygłą twarz doktora, kiedy składali mu kondolencje. Pamiętali lipcowy upał, gdy odprowadzali urnę z popiołami na stok starego, ocienionego drzewami cmentarza w pobliskim Peterborough.
W 1984 r. Ula i Witold z dwójką małych dzieci przybyli jako emigranci do Kanady. Ich majątek mieścił się w kilku walizkach. Mieli za sobą studia psychologiczne. On z doktoratem - a to znaczyło w tym kraju wiele, dawało możliwość niemal natychmiastowego ubiegania się o pracę. Język znał dobrze. Europejski zasób wiedzy i siła przebicia pozwoliły mu pokonać kanadyjskich rywali w konkursie na stanowisko psychologa. Urszula była idealną emigrancką żoną. Ani śladu zagubienia, niepewności, słów "no zróbże coś wreszcie!", które uświadamiają mężczyznom ich bezsilność.
Wiedziała, gdzie najtaniej robić zakupy, jak trafić na tę czy inną wyprzedaż, kiedy miliarder Kiu, właściciel domów towarowych ogłasza "dzień prezentów". Wystarczyło jej uśmiechnąć się, zagadać, aby inni dzielili się z nią informacjami. Osiedli na krótko w Peterborough. Witold pracował w pobliskim Milbrook, wizytował podległe mu zespoły psychologów, rozkręcał prywatną praktykę. Ula prowadziła dom, kończyła kurs językowy, przygotowywała się do pracy. Pewnego dnia zdecydowali się: wzięli kredyt i rozpoczęli poszukiwania domu - miejsca na rodzinne gniazdo.
Gdy agent pokazywał im najróżniejsze posesje w okolicy, Ula powstrzymywała Witolda. Pamiętał jej szept: jeszcze nie decydujmy się, poczekajmy. Kiedyś wreszcie zawołała: spójrz, to jest dom dla nas! Był piękny. Zbudowany z grubych, drewnianych pni, przypominał wielką leśniczówkę. Od bocznej, lokalnej drogi dzielił go ponadakrowy trawnik. Gęsty, klonowo-bukowy las za domem też należał do posesji. Witold wahał się: dom z bali, tzw. loghaus był znacznie droższy od zwykłego podobnej wielkości i powierzchni. I jeszcze ta duża parcela. Ale entuzjazm Uli i dzieci przeważył. Podpisano bankowe cyrografy i rodzina objęła w posiadanie nowy teren.
Przeciętna kanadyjska rodzina spłaca kredyt dziesiątki lat, czasem aż do emerytury. Postanowili uwolnić się od długów jak najszybciej. Pracowali oboje. Ula okazała się mistrzynią oszczędzania. Mimo to niespodziewani goście zawsze trafiali na coś smakowitego, a dom pachniał świeżo upieczonym ciastem. - Wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa tworzą się z najprostszych wrażeń - wyjaśniała Ula. - Zapach domowego ciasta jest jednym z nich. Ula pamiętała o ulubionych przysmakach każdego, o gwiazdkowych prezentach, o tysiącu drobiazgów, które umilały życie. Zawsze zajęta. Pogodna. Bezgranicznie lojalna. Kochała zwierzęta i dzieci. Każde dziecko.
reklama
One też lgnęły do niej. Każdego lata półki spiżarni zapełniały się przetworami z jej ogrodu warzywnego. Uprawiała pomidory, paprykę, zioła. Marzyła o kwietnej łące. - Za rok, kiedy znajdę trochę więcej czasu, będziemy brodzić wśród kwiatów - mówiła. A w tym wszystkim żywiła najgłębsze w świecie pogodne przekonanie, że umrze wcześnie. Nie wiedzieć czemu - od czasu do czasu - wtrącała jakieś zdanie na ten temat i zupełnie naturalnie rozmawiała o tym z Witoldem. Za pierwszym razem przestraszył się naprawdę. Przecież była zupełnie zdrowa i młodsza od niego o 9 lat. Intuicyjnie wyczuł, że jest to coś głębszego, czego nie był w stanie zrozumieć. Ula powiedziała wtedy jeszcze, że chociaż odejdzie, wróci po niego. Potraktował to jako żart.
Znacznie później przypomniał sobie jeszcze jedno wydarzenie. Gdy mieszkali w Krakowie, zaprzyjaźniona dziennikarka-astrolog postawiła im horoskop porównawczy. - Nie jest Wam pisany długi wspólny czas - powiedziała. - Wydaje się, Witku, że to Ula Ciebie zostawi. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Tak nieprawdopodobne wydawało się, by Ula nie widząca świata poza Witoldem, mogła go porzucić.
Minęło osiem lat wielkich wyrzeczeń i oszczędzania. Pewnego dnia urządzili uroczystość z okazji spłacenia ostatniej raty kredytu. Dzieci szykowały się na studia. Oni wreszcie mogli odetchnąć. Kupić drugi samochód. Założyć wymarzony ogród. Podróżować. Tak przynajmniej myślał Witold. To miał być odświętny dzień. Ula była umówiona na rozmowę w sprawie pracy, o której od dawna marzyła: wśród dzieci z zaburzeniami emocjonalnymi. W domu czekała już na wieszaku garsonka i bluzeczka. Na co dzień Ula ubierała się w dżinsy i skromne sweterki, nie malowała twarzy, długie włosy ściągała w koński ogon. Nie chciała zwracać na siebie uwagi i ranić innych kobiet, wyjaśniła kiedyś Witoldowi.
Witold wielokrotnie próbował sobie wyobrazić o czym myślała jadąc do domu zrywnym, nowym saabem. Czy o popołudniowej rozmowie, czy po prostu spieszyła się na lunch. Co sprawiło, że przy idealnej pogodzie, na bocznej, prawie pustej drodze straciła panowanie nad kierownicą i zderzyła się z ciężarówką, która właśnie wówczas musiała się przed nią pojawić. Wykrojono ją z wraku, przewieziono helikopterem na neurochirurgię do Toronto i przygotowywano do operacji mózgu. Szanse na wyzdrowienie były znikome, paraliż i utrata świadomości prawdopodobne. Witold czuł jednak, że ktoś tak emanujący wewnętrznym światłem jak Ula nie zamieni się w warzywo. - Niechby została ze mną na każdych warunkach, przyjmę to jak dobrodziejstwo - myślał. Miał jednak pewność, że Ula odejdzie. Całkowicie.
Umarła podczas operacji. Powiedział mu o tym młody neurochirurg. Witold patrzył na jego sympatyczną, zmartwioną twarz i czuł, że Ula była zadowolona, iż ten właśnie człowiek towarzyszył jej w odejściu. Lekarz w delikatny sposób zapytał, czy mąż zgodzi się na oddanie organów zmarłej. Ula przed kilku laty sporządziła oświadczenie: było to dla niej czymś oczywistym. Witold potwierdził jej wolę, zastrzegając, by od żadnego biorcy nie żądano nawet minimalnej opłaty. Wkrótce potem nadszedł za pośrednictwem szpitala list od anonimowego mężczyzny, któremu przeszczepiono serce Uli. Dziękował za to, że może na nowo chodzić, cieszyć się rodziną. Podobny list, pełen wdzięczności i zachwytu, że potrafi na nowo żyć, przysłał człowiek oddychający płucami Uli.
Dla Witolda nastał czas mroku. Wewnętrzna rana nie goiła się. Każde miejsce w domu, każdy zakątek był pełen Uli. Długonoga, szczupła kobieta, odrzucając spadające na policzek włosy pochylała się nad grządką, lekko szła przez trawnik. Była tu ciągle. Przypomniał sobie, że mówiła mu o ukrytej w skalnym ogrodzie niespodziance. Znalazł ją: z ziemi wyłaniały się barwne kwiatki.
Podobne do ostatnich pocałunków, jakie ktoś odjeżdżający pociągiem posyła przyjaciołom na peronie. Poczuł nieodwołalność tego, co się zdarzyło. I lęk, że załamie się całkowicie. Wtedy pomyślał o ogrodzie. Tym wymarzonym ogrodzie Uli. Założy go dla niej. Nigdy nie miał czasu, by pomóc jej w ogrodowej krzątaninie. Teraz znajdzie go. Jesienią i zimą planował jak pobiegną kręte ścieżki i gdzie wykopie sadzawkę. Wynotował nazwy drzew, krzewów i kwiatów, które najbardziej lubiła Ula.
Nadeszła wiosna. Najpierw zwoził kamienie. Sam. Stosy płaskich, białych, z farmerskich pól. Wielkie, różowawe głazy na skalny ogród i szaroczarne do wyłożenia ścieżek. Postawił płot. Sadził drzewa. Ogrodową bramkę zrobił mu pochodzący z Polski cieśla. Wspólnie zbudowali drewnianą altanę. Naprzeciw niej Witold postawił kamienny murek w kształcie podkowy. Umieścił tam marmurową tabliczkę. Welcome - "witaj" mówił dwujęzyczny napis, a śmiejąca się ze zdjęcia Ula trzymała w dłoniach dwie wielkie papryki. Pierwsze, które udało jej się wyhodować.
Nie wiadomo kiedy ogród ożył. Wszystko kwitło, pachniało. Ptaki przylatywały do kamiennych poideł. Parka kolibrów osiedliła się w ogrodzie na stałe. Pasiaste, wiewiórkowate cheapmunki wyprawiały się na dojrzałe pomidory. Dołączały do nich wiewiórki z klonowego lasu. Bo ogródek warzywny i ziołowy założony przez Ulę trwał nadal. Witold siadywał teraz często w altance, sączył herbatę z porcelanowej czarki i czuł, że rana się goi. Ula powoli, bardzo powoli żegnała się z nim. Pamiętał jednak, że obiecała wrócić po niego - kiedy nadejdzie ten właściwy czas. A Ula zawsze dotrzymywała słowa.
Inga
dla zalogowanych użytkowników serwisu.