Strona 1 z 2
Kiedy przyszłam do "Wróżki" w 1994 roku, od razu usłyszałam historię mrożącą krew w żyłach, a prawdziwą: w Szpitalu Czerniakowskim, na internie, szaleją duchy. Przerażony personel medyczny przemyka po korytarzach w obawie przed fruwającymi nożyczkami, rolkami plastrów i kieliszkami do leków. Coś niewidzialnego rzuca nimi o ścianę.
Wtedy po raz pierwszy usłyszałam o Wandzie Ejsmond, bioterapeutce pracującej także z tajemniczymi energiami... Była jedną z trzech osób poproszonych do szpitala na pomoc. Generatorem ogromnej energii, która powodowała przemieszczanie się i tłuczenie przedmiotów, był nieprzytomny pacjent, który zatruł się alkoholem metylowym. Jego godziny były policzone. "Tercet", do którego należała Wanda, wyciszył go, opanował niszczącą energię nie wiedzieć z jakiego świata i wszystko się uspokoiło.
Wanda przychodziła do tego pacjenta przez parę następnych dni, przywróciła go do świata żywych. To wyglądało na cud. Dla mnie - nowicjuszki w temacie - graniczyło z fiksacją mózgu, bo w cuda trudno mi było wówczas uwierzyć. Odtąd nieraz zwracałam się do niej z prośbą, by wyjaśniała mi zjawiska z serii niemożliwych. A Wanda - pielęgniarka, która wiele lat spędziła w szpitalu opiekując się chorymi - spokojna, wyciszona, a jednocześnie rzeczowa, sprawia, że w jej obecności natychmiast opuszczają człowieka wątpliwości i rozszalałe emocje, a budzi się nadzieja.
Historia dwudziestolatka po ciężkim wypadku, ze stłuczonym mózgiem, przekonała mnie już zupełnie do jej niezwykłych możliwości. Młodzieniec leżał w śpiączce, z otwartą czaszką, bo nie mieścił się w niej spuchnięty mózg. Lekarze poinformowali zrozpaczoną matkę, że zrobili już wszystko, co mogli, a reszta w ręku Boga. Ktoś podpowiedział jej, żeby poszukała jeszcze dobrego bioterapeuty. Zadzwoniła do naszej redakcji, a ja poleciłam jej Wandę.
Tamtego dnia przyszła do szpitala, stanęła przy łóżku chłopca, przyjrzała mu się i powiedziała matce: będzie żył. Po pierwszym jej zabiegu chłopiec otworzył oczy, po następnym - zaczął mówić. Od tamtej pory minęły 4 lata. Mężczyzna odzyskał zdrowie i co jakiś czas przesyła Wandzie kwiaty. Na znak, że pamięta. Kiedy 2 lata temu zamierzano uśpić ciężko chorego niedźwiedzia, Wanda pobiegła do zoo na ratunek. I uratowała zwierzę!
Przywróciła też wzrok ślepemu koniowi. Bo oprócz ludzi kocha także zwierzęta. Dziś zapraszają ją do beznadziejnych przypadków europejskie kliniki. Do elitarnej, imienia Wierchowa w Berlinie, jeździ na kilka dni co najmniej raz w miesiącu. Tam wspiera działania lekarzy, przekazując chorym uzdrawiającą energię. Jeśli nawet nie uda jej się zatrzymać pacjenta na tym świecie, to przynajmniej pomaga godnie przejść na tamtą stronę.
* * * *
reklama
Gdy ktoś prosi mnie o wskazanie dobrego bioterapeuty, który mógłby przeprowadzić dłuższą kurację, bez wahania polecam także Jerzego Strączyńskiego. Nie tylko dlatego, że jest jednym z ludzi, którzy "przecierali ścieżki" polskiej bioenergoterapii, wiceprezesem zarządu Polskiego Zrzeszenia Bioenergoterapeutów Dyplomowanych, że w ciągu kilkunastu lat praktyki przyjął tysiące pacjentów, a także wyszkolił liczną ekipę uzdrowicieli.
Opowieści podobnych do tej o siedemnastoletniej Kasi, której lekarze, po wypadku samochodowym, nie dawali żadnych szans na przeżycie, Jerzy może snuć godzinami. Diagnoza brzmiała: stłuczenie mózgu i pnia mózgu, paraliż, zanik mowy, pamięci, czucia, odruchu przełykania. Dziewczyna leżała nieprzytomna, z 40-stopniową gorączką, odżywiana kroplówką.
Trzy dni po pierwszym zabiegu Jurka temperatura spadła do 38 stopni i Kasia odzyskała świadomość. Wkrótce wypisano ją do domu. Po kolejnych zabiegach wróciła jej pamięć, zdolność rozumienia pojęć, czytania, formułowania prostych zdań. Częściowo ustąpił paraliż kończyn. Poprawę stanu zdrowia potwierdziły badania lekarskie. Strączyński pomaga też w "zwyczajnych" migrenach, moczeniu nocnym, zaburzeniach mowy czy nadpobudliwości u dzieci, świetnie "idą" mu schorzenia nerek, dolegliwości na tle nerwicowym, jak choćby zaburzenia pracy żołądka i jelit - u dorosłych. Łagodzi bóle kręgosłupa i reumatyczne. "Usprawnia" też ruchowo po złamaniach i wylewach. Paniom "usuwa" mięśniaki i cysty. A "chorowitkom" wzmacnia odporność.
Znakomicie czuje energie i potrafi się nimi posługiwać. Razem z Wandą Ejsmond znalazł się w trzyosobowej grupie ezoteryków, która "uspokoiła" latające sprzęty w Szpitalu Czerniakowskim. Swój energetyczny warsztat szlifował między innymi u lamów tybetańskich w Indiach, jest buddystą, od kilku lat współorganizuje przyjazdy lamów do Polski. Niedawno obchodził jubileusz 10-lecia prowadzenia kursów bioterapii (stopień podstawowy odbywa się w jego mieszkaniu, doskonalący - w Zakładzie Doskonalenia Zawodowego na Podwalu w Warszawie) słynących z tego, że adept bardzo szybko rzucany jest na "głęboką wodę" praktyki. Piękny dorobek, prawda? Ale jest jeszcze coś, co przekonuje mnie do Jurka szczególnie: jest świetnie... sytuowany.
Odziedziczony przed laty niemały kapitał - wbrew oburzeniu i radom niektórych przyjaciół i krewnych - dobrze zainwestował po to, by - jak mówi - dzięki odsetkom stać go było na godne uprawianie bioterapii. Bez żerowania na ludziach chorych i cierpiących, bez organizowania kursów na siłę, dysponując przy tym możliwością stałego rozwijania się i energetycznej regeneracji, na przykład poprzez podróże do Indii. No i zapewniając przy tym wszystkim stabilny byt swojej rodzinie.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.