Strona 1 z 2
Na początku lat osiemdziesiątych wpadł mi w ręce ilustrowany tygodnik, w którym autorka reportażu opisywała perypetie jednego z kurpiowskich tartaków z wycinaniem drzew w Puszczy Zielonej. Znalazł się tam akapit o domku czarownicy zbudowanym na drzewie. Była to iskra, która spowodowała moje zainteresowanie i zdumienie: czy to znaczy, że czarownice jeszcze egzystują w rzeczywistości PRL-u końca XX wieku?
Poszukiwania zaczęłam od kontaktu z autorką reportażu. Niestety, był to zły początek, ponieważ odmówiła mi podania namiarów na domek na drzewie, a Puszcza Zielona jest duża... Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło i już kilka dni później wyruszyłam w podróż samochodem. Towarzyszyła mi moja siostra, również reżyser filmów dokumentalnych.
Hermaszewski na ołtarzyku
Zaczęłyśmy od posterunku milicji w Różanie. Sympatycznemu milicjantowi powiedziałyśmy, że jesteśmy dziennikarkami i zainteresował nas domek na drzewie, w którym rzekomo mieszka prawdziwa czarownica. Pan posterunkowy nic o tej konkretnej historii nie słyszał, ale temat czarownic wcale go nie zdziwił.
- Tu, na Kurpiach wiele ich jeszcze żyje - powiedział - właściwie nie ma wsi, w której jakaś by nie mieszkała.
Dowiedziałyśmy się też, że czarownice niekiedy przeszkadzają w pracy przedstawicielom prawa.
- Jedziemy na patrol, a tu taka na drogę wyłazi... Stara, przygarbiona, ale tylko spojrzy złym okiem, a tu już z opony kicha. I nijak taką ukarać. Władza musiała się wziąć na sposób i medalik święty albo krzyżyk chować zaczęła w mundurowej rękawiczce...
Sierżant wskazał nam również, jak dojechać do kilku pobliskich wiosek, gdzie mieszkają inne czarownice. Najbliższą siedzibę opisał tak dokładnie, że trafiłyśmy jak po sznurku. Domek był mały, stary, drewniany, na niebiesko pomalowana podmurówka (tak czarownice swoje domki malują), a pod wybitymi okienkami kwitły malwy. Zapukałyśmy. Drzwi otworzyła stara kobieta, o sympatycznej, mocno pomarszczonej twarzy.
- Chcemy kupić trochę kwiatków z ogródka - skłamałam. Widziałam, że nie bardzo wierzy, ale wpuściła nas do środka. Z początku rozmowa nie kleiła się, ale już po paru minutach staruszka zaczęła opowiadać o swoim ciężkim życiu, w którym od dzieciństwa działo się coś dziwnego: tylko o czymś pomyślała, a już myśl stawała się rzeczywistością. Czasem bezwiednie na coś lub kogoś spojrzała, a tu padały kury, zaczynały chorować dzieci... Rodzina i przyjaciele coraz bardziej się od niej odsuwali, ona sama też stroniła od ludzi. I tak została "czarownicą".
- W Boga wierzę i do kościoła chodzę. Ale nie dają mi do kościoła dojść, plują na mnie i kamieniami rzucają. Jak we wsi padnie krowa albo kury zdychają, to zaraz wybijają mi okna...
reklama
W maleńkiej izbie pachniało ziołami - zwieszały się w długich pęczkach od sufitu. Na kuchni też gotowało się coś o dziwnym zapachu. Ale babuleńka stanowczo odcinała się od kontaktów ze złym i jako argument pokazała nam ołtarzyk w izbie, nad łóżkiem. Były to dwie fotografie, a pod nimi czerwona lampka i bukiecik kwiatów. Jedna fotografia przedstawiała wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej, a druga... generała Hermaszewskiego.
- Bo on poleciał w kosmos, blisko Boga był, w niebie był... - tłumaczyła. Odwiedziny w domkach innych czarownic prowadziły do tej samej konkluzji: większość z nich to biedne, samotne kobiety, nad których życiem zaciążyły ich własne, często nieuświadamiane, ale też przez nikogo nie badane, właściwości parapsychologiczne.
Okadzić zajęczą nóżką Pierwsza podróż na Kurpie przyniosła pomysł na film dokumentalny: czarownice są, otacza je lęk, niechęć społeczna. Postanowiłam szukać dalej.
Tym razem wpadł mi w ręce tygodnik "Razem", a w nim artykuł nauczyciela historii z jednej z bieszczadzkich wsi. Z wykształcenia etnograf, zadał swoim uczniom pracę domową: "Co wiem o czarach w mojej wsi?" Uczniowie ostatniej klasy szkoły podstawowej, a więc już piętnastolatkowie, okazali się kopalnią wiedzy na ten temat.
- Jadę w Bieszczady - zdecydowałam. Odwiedziłam tę szkołę, dzięki ogromnej przychylności nauczyciela uczestniczyłam w lekcji, na której uczniowie z przejęciem opowiadali o znanych im czarownicach, które rzucają uroki na bydło, drób i dzieci. Dowiedziałam się też, jak "urocznym oczom" można przeciwdziałać: niemowlętom wiąże się czerwoną wstążeczkę na rączce, bydło okadza dymem z zeszłorocznej palmy wielkanocnej...
Po lekcjach odwiedziłam kilka gospodarstw. Miałam poparcie "pana nauczyciela", więc rodzice chętnie ze mną rozmawiali. Jedna z matek powiedziała, jak można wyleczyć dorosłego, a jak dziecko, na które rzucono urok. Z dzieckiem sprawa jest prosta: leje się nad jego główką wosk przez obrączkę matki i już... Robiły tak i sklepowa, i sołtysowa.
Z dorosłym więcej kłopotu - trzeba go ubrać w koszulę przewróconą na lewą stronę, odwrócić głową do wschodu, trzy razy okadzić dymem ze spalonej zajęczej nóżki, a na koniec dać do wypicia miksturę: trzy węgielki z paleniska rozpuszczone w moczu chorego. Zajęczą nóżką można okadzać albo nosić ją w kieszeni jako amulet, bądź zakopać przed progiem, żeby czarownice wstępu do domu nie miały. W innym gospodarstwie, przy kieliszeczku "księżycówki", rozgadał się sam gospodarz.
- Mieszkała tu we wsi paskudna wiedźma. Krowa się ocieliła, a ta już leciała złym okiem na cielaka popatrzeć, dziecko się narodziło, a ona już pod chałupą... Wchodzę raz do obory, a tu ropucha ogromna na progu siedzi. Skąd ropucha w oborze? Nic, tylko wiedźma jej postać przybrała, pomyślałem i zaraz ją widłami przebiłem. Rano po wsi gadają, że wiedźma bardzo chora. Baba, co do niej poszła, mówiła, że rany straszne na piersi miała, jakby ją kto na widły wziął. Chorowała, z chałupy nie wyłaziła, aż jej się zmarło. A co to za pogrzeb był! W południe, jak trumnę wynosili z chałupy, ciemno się zrobiło i wicher zerwał się straszny. Szedł ksiądz z kościelnym, to kościelnemu chorągiew wiater wyrwał, a psy wszystkie tak wyły...
dla zalogowanych użytkowników serwisu.