Przez całe stulecia każdy panicznie bał się "choroby Wenus", a jednocześnie liczba zarażonych rosła na potęgę. Młodzi i starzy, biedni i bogaci, królowie i artyści - wszyscy byli jednakowo narażeni na atak wywołującego ją śmiercionośnego mikroba - krętka bladego. Tym bardziej, że nawet świadomi niebezpieczeństwa ludzie nie potrafili odmówić sobie cielesnych rozkoszy.
Choroba prostytutek i lam
Było lato 1495 roku. Król francuski, Karol VIII, odniósł właśnie największe zwycięstwo za swego panowania: zdobył Neapol. Dokonał tego, między innymi, dzięki armii najemników - barwnej zbieraninie żołnierzy z całej Europy. W oblężeniu, o czym mówiono mniej chętnie, brała udział także druga armia - zastępy prostytutek.
Kiedy wreszcie Karol rozpuścił wojska, okazało się, że wśród powracających do domu bohaterów szaleje nieznana choroba. Pierwsze jej objawy nie były zbyt niepokojące - ot, spuchnięte węzły chłonne w pachwinach (bezbolesne). Jednak już po kilku tygodniach zaczęły chłopcom dokuczać bóle mięśni, nerwów i kości, a na dodatek pojawiła się wysypka. Nie dość, że wyglądała paskudnie, to jeszcze piekielnie swędziała. Po pewnym czasie i te objawy ustąpiły.
Nieświadomi swego nieszczęścia żołnierze rozjechali się do domów i tym sposobem rozwlekli chorobę po całym kontynencie. Potem wypadki potoczyły się w tempie ekspresowym. Pierwsza ofiarą epidemii padła Francja. W marcu 1496 roku władze Lyonu, chcąc sobie jakoś poradzić ze wstydliwą chorobą, po prostu wyrzuciły wszystkich (?) zainfekowanych kiłą poza bramy miasta. Tak się im przynajmniej zdawało. Tymczasem rok później syfilis zawładnął całym krajem, a w ciągu następnych kilku lat zaatakował resztę Europy. W 1500 roku można już było śmiało mówić o prawdziwej epidemii. Wtedy też zaczęto się zastanawiać, skąd i kto przywlókł to paskudne choróbsko.
Podejrzenia padły na... Krzysztofa Kolumba (jedna z najbardziej prawdopodobnych teorii) - że jego żeglarze przywieźli syfilis z Nowego Świata, "podarowali" go portowym prostytutkom, a te przekazały późniejszym zdobywcom Neapolu. Stąd nazywano syfilis "chorobą hiszpańską" lub "neapolitańską". Co więcej, niektórzy sugerowali, że syfilis był kiedyś chorobą... lam. Indianie - obrzydliwi, dzicy, niewierni, spółkowali ponoć z zarażonymi zwierzętami i w ten sposób choroba przeniosła się na rodzaj ludzki. Ile w tym prawdy, kto to wie?
Prawdą jest na pewno, że we wspaniałej, chrześcijańskiej Europie kiła rozprzestrzeniła się lotem błyskawicy. Wszyscy obwiniali wszystkich: mieszkańcy Moskwy nazywali ją "chorobą polską" (!!!), Polacy - "niemiecką", Niemcy, Anglicy i Italczycy - "francuską", Francuzi zaś - "hiszpańską". Jednomyślność osiągnięto dopiero w 1530 roku, kiedy włoski lekarz i humanista Girolamo Fracastoro wydał poemat dydaktyczny "Syphilis sive morbi gallicus", czyli "O syfilisie lub chorobie francuskiej". Opowiada on historię świniopasa o wdzięcznym imieniu Syfilis, którego bóg słońca Apollo pokarał tym właśnie choróbskiem.
reklama
Czy Gioconda miała syfa? Aż do początku XX wieku leczono syfilis toksyczną maścią rtęciową. W 1519 roku Ulrich von Hutten opisał powszechnie wówczas stosowaną kurację przeciw kile, której zresztą sam się poddał. Książkę zadedykował biskupowi Moguncji, także syfilitykowi. Wówczas bowiem choroby tej nie uważano jeszcze za hańbę. Jednak von Hutten wkrótce zmarł. To, czy z powodu "choroby francuskiej", czy przez morderczą kurację rtęciową, pozostaje tajemnicą. Wybitny polski lekarz, Wojciech Oczko (1537-99), przestrzegał przed używaniem rtęci w zbyt dużych ilościach. Jednak setki tysięcy osób, które zapadły na "francuską niemoc", pozostały głuche na jego dobre rady.
Należy wspomnieć o jednej z teorii, wyjaśniającej... tajemniczy uśmiech Giocondy. Kiedy odnaleziono i poddano badaniu szczątki kobiety, która podobno pozowała do obrazu słynnej "Mony Lisy", okazało się, że na jej zębach widać charakterystyczne przebarwienia - ślad po kuracji maścią rtęciową. Czyżby więc zjawiskowo piękna Gioconda miała syfa i podczas pozowania mocno zaciskała usta, by nikt nie odkrył jej tajemnicy? Nieleczony lub źle leczony syfilis ma długi i uciążliwy przebieg z prawdziwie makabrycznym finałem. Po początkowym stadium (czyli bólach i wysypce) następuje utajony okres choroby. Może trwać miesiące, lata, a nawet dziesięciolecia! Oszczędzę Czytelnikom opisów późnej fazy syfilisu. Ilustracją niech będzie list, w którym autor opisuje agonię francuskiego pisarza Henriego Murgera: "Murger umiera na chorobę, przy której gnije się za życia, starczą gangrenę połączoną z wąglikiem, coś okropnego, człowiek rozpada się na kawałki. Któregoś dnia chciano obciąć mu wąsy i razem z zarostem poszła warga."
Do tych objawów należy dodać obłęd, zmianę osobowości, skurcze i paraliż. W 1900 roku około 30 procent wszystkich pacjentów zakładów psychiatrycznych stanowili syfilitycy w ostatnim stadium choroby. W 1905 roku niemiecki mikrobiolog Fritz Schaudinn odkrył mikroby odpowiedzialne za "francuską niemoc". Pięć lat później Paul Ehrlich i Sahatsziro Hata opracowują Salvarsan - pierwszy skuteczny lek na kiłę. Nie zapobiegło to jednak wybuchowi kolejnej epidemii syfilisu w czasie II wojny światowej. Rok po jej zakończeniu, w USA zanotowano aż 106 tysięcy przypadków. Dopiero penicylina zapewniła lekarzom kontrolę nad śmiercionośnym mikrobem, który w Ameryce czuł się "jak w domu". Zaatakował jeszcze raz - w latach 60. Odurzeni narkotykami hipisi, cudzołożący na potęgę pod przykrywką "wolnej miłości", byli idealnym celem.
W doborowym towarzystwie Korowód słynnych postaci cierpiących na kiłę jest doprawdy imponujący. Wszystkie nacje, stronnictwa polityczne, style artystyczne i szkoły filozofii zjednoczone za sprawą niepozornego krętka bladego! Ludwig van Beethoven, Stanisław Wyspiański, Paul Gauguin, Charles Baudelaire, Friedrich Nietzsche, Oskar Wilde i Franciszek I byli syfilitykami. Podobno także Henryk VIII angielski (i Bóg jeden wie, ile spośród jego żon), Keizer Wilhelm, Al Capone i Hitler też cierpieli na tę wstydliwą chorobę. O Hitlerze mówiono wręcz, że to wskutek nieprawidłowej kuracji stracił jedno jądro.
Na syfilis umarło kilku polskich królów. W tym Aleksander Jagiellończyk (w 1506 roku) "długą niemocą francuską zemdlony" i Jan III Sobieski, który nie wiadomo, czy zaraził się "francą" - jak u nas wdzięcznie nazywano tę weneryczną chorobę - od którejś z pensjonariuszek swego prywatnego burdeliku, czy potem od swej żony Marysieńki. W każdym razie to, czego nie potrafiła dokonać cała armia turecka, udało się jednej kobiecie... Niektórzy podchodzili do sprawy ze specyficznym humorem. Guy de Maupassant, zauważywszy u siebie pierwsze objawy, napisał do przyjaciela:
"Mam syfa, ale takiego z prawdziwego zdarzenia, nie jakiś tam tryper, nie świętoszkowate kłopociki, nie mieszczańską kłykcinę kończystą, nie mdłe jarzyny z wody, nie, nie! To prawdziwy, wielki syf, na który zmarł Franciszek I. Jestem z niego dumny i mam w pogardzie wszystkich burżujów. Alleluja! Mam syfa! A skoro go mam, nie boję się już, że go złapię!" Piętnaście lat później de Maupassant nie był już w tak wyśmienitym humorze. Wyniszczony chorobą i nadużywaniem eteru, często wpadał w szał, majaczył, miewał halucynacje. Twierdził, że jego głowę wypełnia sól, godzinami rozmawiał ze ścianą albo z dawno zmarłymi przyjaciółmi, bez przerwy oganiał się od nieistniejących owadów. Twierdził, że przez niego umrze Bóg, "bo zarazi Go kiłą".
Dziś "francuska niemoc", dzięki antybiotykom, jest całkowicie uleczalna. Miejmy się jednak na baczności! Oto bowiem w wielkim stylu powraca gruźlica. A przecież mówiono, że już została całkowicie wygnana z Europy. Może więc także stara, dobra kiła - "choroba geniuszy" - tylko czeka, by dokonać efektownego "come backu"?
O sprowadzenie do Europy syfilisu oskarżano: prostytutki, żołnierzy, podróżników - nawet samego Krzysztofa Kolumba.
Weronika Kowalkowska
dla zalogowanych użytkowników serwisu.