Strona 1 z 2
Po tym, jak przed rokiem po raz czwarty z rzędu wygrał najtrudniejszy wieloetapowy kolarski wyścig świata, Amerykanin Lance Armstrong powiedział: - Gdybym nie miał raka, nigdy nie wygrałbym Tour de France. I zapowiedział, że chce zdobyć mistrzowski laur po raz piąty.
Zapytany przez dziennikarzy, czy nie boi się, że jako uosobienie amerykańskiego bohatera, jadąc na rowerze dookoła Francji, będzie wymarzonym celem dla terrorystów, Lance Armstrong odparł: - To nie terroryzm jest w stanie mnie zatrzymać. Amerykanin zapowiedział, że chce zdobyć mistrzowski laur po raz piąty w rozpoczętym niedawno wyścigu na Wielkiej Pętli.
Biomaszyna
Życiorys teksańskiego kolarza powoli staje się legendą. O nadziei, poświęceniu, walce ze śmiercią i triumfie nad niewyobrażalnymi przeciwnościami losu. "Cierpienie" i "upór" to najczęściej powtarzające się słowa w biografii Armstronga. Lance jest stworzony do uprawiania dyscyplin wytrzymałościowych. Zaczął od triatlonu. Ten sport dla żelaznych ludzi łączy trzy konkurencje: pływanie, kolarstwo i biegi. Jako mistrz USA juniorów trafił do Polaka, kolarza Edwarda Borysewicza, który od ponad dwunastu lat trenuje kolarzy w Stanach Zjednoczonych.
- Od początku cechowała go nadludzka wytrzymałość. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek uskarżał się na jakąś chorobę. Nie palił się jednak do porzucenia triatlonu na rzecz kolarstwa. Być może przekonały go pieniądze. To ja zaproponowałem mu pierwszy kontrakt. Dwanaście tysięcy dolarów rocznie - opowiada Borysewicz. Czy przypuszczał, że w 2003 roku grupa US Postal zechce mu płacić ponad 8 tysięcy za każdy dzień pracy w granatowym trykocie jednej z czołowych grup świata?
Początki nie były usłane różami. Młody Teksańczyk często oglądał plecy rywali. Kibice wyśmiewali chudego chłopaka kołyszącego się na rowerze, ciągnącego się 40 minut za peletonem. Tak było choćby podczas Classica San Sebastian. Na mecie stracił prawie godzinę do najlepszego. Po drodze słyszał pod swoim adresem wyzwiska, jednak gdy zsiadł z roweru, oświadczył: - Mam tylko dwa marzenia: zostać mistrzem świata i wygrać w San Sebastian!
reklama
To pierwsze zrealizował najszybciej, jak to było możliwe. W 1993 roku zdobył tęczową koszulkę mistrza świata w Oslo. Miał zaledwie 22 lata. Jeszcze nikt przed nim w tak młodym wieku nie sięgał po złoty laur w gronie zawodowców. W kraju Neila i Luisa Armstrongów rozbłysła kolejna wielka gwiazda, nosząca na dodatek takie samo nazwisko, jak pierwszy człowiek stąpający po Księżycu i pierwszy jazzowy trębacz świata. Jednak zanim na stałe zadomowił się na firmamencie sław, przeszedł przez piekło. Jeszcze trzy lata przebijał się do czołówki w największych wyścigach wieloetapowych. Dobrze zapowiadający się kowboj na rowerze wciąż jednak nie zachwycał spektakularnymi sukcesami.
2 października 1996 roku już najlepszy wówczas kolarz Stanów Zjednoczonych usiadł wygodnie na fotelu w gabinecie lekarskim. - Ma pan raka - usłyszał Lance Armstrong. - Pomyślałem sobie: mój Boże, mam 25 lat i umieram. Nowotwór okazał się złośliwy. Lekarze zlokalizowali go najpierw w jądrach. Choroba rozpełzała się jednak w zastraszającym tempie. Zaatakowała płuca, żołądek, w końcu mózg. W szpitalu w Austin amputowano mu jądro. Wkrótce trafił do Indianapolis. Zajęli się nim dwaj uznani onkolodzy: Lawrence Einhorn i Craig Nichols.
Walka o życie - Ludzie z taką diagnozą umierają po trzech, czterech miesiącach - przyznał lekarz.
Amerykanin został poddany chemioterapii. Chemia nie mogła sobie jednak poradzić z nowotworem rozwijającym się w mózgu. Lekarze zastanawiali się nad radioterapią. Ta jednak trwa długo, wywołuje wiele skutków ubocznych, a Lance chciał nie tylko wrócić do świata żywych, on marzył o wyścigach.
Najwybitniejsi onkolodzy postanowili, że rakiem zajmie się najpierw chirurg, a potem do walki z chorobą użyte zostaną leki. Jednak nawet ich zestaw nie mógł być standardowy. Najczęściej wówczas stosowane groziły trwałymi zmianami w organizmie; jednym z zagrożeń było zmniejszenie pojemności płuc. Dla reprezentanta dyscypliny wytrzymałościowej oznaczałoby to koniec marzeń o sukcesach. Zdecydowano się na inną kurację: krótkotrwałą i agresywną. Armstrong zgodził się na olbrzymie dawki środków chemicznych, które zabijały raka, ale nie oszczędzały przy tym reszty organizmu. Muskularny mężczyzna zamieniał się błyskawicznie w szkielet obciągnięty przepaloną lekami skórą. Lekarze coraz częściej powtarzali, że po takiej kuracji powrót do normalnego życia będzie cudem, powrót na rower - samobójstwem.
Armstrong słuchał ich uważnie, godził się na wszystko, co lekarze robili z nim w szpitalu, ale gdy tylko opuszczał jego mury, znów stawał się pretendentem do tronu króla szos. Pomiędzy sesjami chemioterapii przejeżdżał po trzydzieści mil dziennie. Po roku okazało się, że walkę z rakiem wygrał. Nastał czas walki o prymat w peletonie.
Powrót na tron Wkrótce po zwycięstwie nad chorobą został szczęśliwym ojcem. Mężczyźnie, któremu amputowano jądro, w sukurs przyszła współczesna nauka. Jego żona, Kristin, poddała się zapłodnieniu in vitro nasieniem pobranym od męża jeszcze przed chemioterapią. Lance zbudował już dom, miał dziecko, teraz musiał podnieść z gruzów swoją karierę zawodową. Jego dotychczasowa grupa - Cofidis - nie przedłużyła z nim kontraktu. Rękę do kolarza wyciągnęła natomiast US Postal.
- Trudno nam było uwierzyć, że facet, który wygląda jak żywy trup (w trakcie terapii schudł ponad dwadzieścia kilogramów), jest w stanie ścigać się z kimkolwiek. Armstrong chciał nam jednak udowodnić, że jest silniejszy, niż nam się wydaje. Zaproponowaliśmy mu 250 tysięcy dolarów za sezon plus premie za wygrane. Nie wymagaliśmy od niego natychmiastowych sukcesów - wspomina Dan Osipow, menadżer grupy. Były mistrz świata piekło chemioterapii zamienił na mordercze treningi.
Był słabszy od starszych pań, które mknęły pod górę z zakupami. Zaciskał jednak zęby i pracował dalej. W 1998 roku pojechał do Francji na wyścig Paryż - Nicea. Wycofał się. Ale już w kolejnym Tour de Luxembourg triumfował. Tego roku zajął jeszcze czwarte miejsce w wyścigu dookoła Hiszpanii i w mistrzostwach świata. Kolejny sezon otworzył przed nim drzwi nawet do... Białego Domu. Po triumfie w Tour de France podejmował go prezydent George Bush. Stał się idolem Amerykanów, a w kolarskim peletonie nastała era rządów szeryfa z Austin.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.