Eksperyment na własnym ciele. Pierwszy dzień najgorszy. Żołądek krzyczy i nie docierają do niego żadne perswazje.
Pierwszy dzień najgorszy.
Żołądek krzyczy i nie docierają do niego żadne perswazje. Muszę go oszukiwać: piję kawę z miodem. Starcza na pół godziny. Znowu muszę go czymś omamić: piję herbatę z miodem. Potem sam miód podjadam. Nie mogę niczego robić ani o niczym myśleć. Kupiłam kilka butelek wody mineralnej. Wciąż odkręcam butelkę, nalewam, zakręcam, piję, płuczę szklankę. Te czynności odwracają uwagę. Nie mogę usiedzieć, chodzę po mieszkaniu - tam i z powrotem. Włączam telewizor, ale jak się tu skupić na ekranie? Ciągle ssie mnie w żołądku. Ten dzień trwał niemiłosiernie długo. Nie wytrzymuję: wieczorem idę do sklepu i kupuję 2 butelki piwa. Wypijam i kładę się spać.
Drugi dzień jest już spokojny.
Żołądek zasnął, nie odczuwam głodu. Ale nagle zauważyłam dziwną rzecz: czas stanął w miejscu!!! Jest rano, zwracam się myślą ku wieczorowi, a ten wieczór hen, hen, daleko... Od tej chwili przez cały okres głodówki będzie mi towarzyszyło uczucie spowolnienia czasu. W późniejszych rozmowach z innymi, którzy przeszli te katusze potwierdza się reguła: w czasie głodówki nie odczuwasz głodu, problemem jest czas, który zwalnia, a nawet staje.
Trzeciego dnia ciało nie domaga się już niczego.
Próbuję wyobrażać sobie przysmaki, na przykład śledzie w zalewie z duszonych prawdziwków z cebulą i cytryną. Normalnie sama myśl powoduje, że "ślinka kapie". Tym razem nie wywołuje żadnych skutków. Tylko człowiek taki jakiś słaby, trochę kręci mi się w głowie. Pojawia się też coś niemiłego, co będzie mi towarzyszyło do końca głodówki: wrażenie, że usta się zatrzasnęły jak stara szuflada. I niesmak.
Noc z trzeciego na czwarty dzień - budzą mnie silne skurcze łydek, straszny ból. Od trzeciej nad ranem nie śpię. Parzę łydki wrzątkiem. Syczę z gorąca, a skurcz mija wolno, niechętnie. Wiem oczywiście, co się dzieje. Oto głodówka wyżarła mi błyskawicznie mikroelementy; skurcze to brak potasu, albo magnezu, już nie pamiętam czego. Poza tym, po trzech dniach organizm sięga po zapasy białka we własnych mięśniach. Mój zaczął zżerać siebie od łydek. Dobrze, że od łydek, u innych zaczyna zżerać serce. Nie chcę zrobić sobie krzywdy, więc od czwartego dnia biorę witaminy i jakąś papkę, której używają dziewczyny w czasie odchudzania. Papka zawiera białko, tłuszcze, błonnik i wszystko, co organizmowi potrzebne. Kalorie też. Coraz mniej głodówki w głodówce, myślę sobie.
reklama
Piątego dnia, kiedy uświadamiam sobie, że tak długo wytrzymałam bez jedzenia, ogarnia mnie radość! Jestem silna! Mam charakter! Sukces mnie uskrzydla, czuję się lekka i mam wrażenie, że mogę góry przenosić. Odwiedza mnie siostrzenica. Po jakimś czasie mówi nieśmiało, że jest głodna. Wie przecież, że dla kogoś, kto jest właśnie na głodówce przygotowanie jedzenia to wysiłek nie lada. Czuję się silna, więc przygotowuję jej kartofle w łupinkach i śledzia w śmietanie. Z cebulką, ogórkami kiszonymi, śliwką węgierką i ikrą.
Z przypraw dorzucam małe ilości chińskiej "Pięć smaków" i odrobinę kurkumy. Robię to wszystko w ciemno, nie ma mowy, żebym spróbowała; natychmiast obudziłabym złe, czyli głód. Tylko nos - świnia - niucha i niucha. Rozmawiamy oczywiście o jedzeniu. To taki przyjemny temat w czasie głodówki. Siostrzenica mnie pyta, co lubię jeść najbardziej na świecie? Mówię, że węgorza, w każdej postaci i wyobrażam go sobie ze szczegółami...
Szósty dzień. Przyłapuję się na tym, że wciąż myślę o jedzeniu.
Wyobrażam sobie wyrafinowane dania, które przygotuję, gdy już będzie "po wszystkim". Dzwonię też do przyjaciół i pytam: - Jedliście obiad? A co? Pieczeń? A jak przyprawiona? A co do tego? I krok po kroku odtwarzam sobie, co jedli, jak smakowało, jak pachniało, czułam to na języku... Ale to tylko głodna dusza wymyśla - ciało w tym nie uczestniczy. Ciało nie odczuwa już głodu.
Jestem u mamy i nagle domownicy rzucają hasło: a może kurczak z rożna?
To również mój przysmak. Kurczę z rożna... ten zapach... ta spieczona skórka... ten kapiący sos...
- Jedzcie - mówię dzielnie - nie oglądajcie się na mnie, mnie to zupełnie nie przeszkadza.
Siedzę z nimi przy stole i próbuję oglądać telewizję. Ale atakują mnie zapachy kurczaka. Węch się na głodówce niezwykle wyostrza. Oni tną ptaszynę na ćwiartki i kroją na talerzu, a do mnie dolatują zapachy szczegółowe: osobno zapach udka, skrzydełka, osobno wewnętrzne wonie... Inaczej pachną przecież płucka i serce, inaczej spieczona skórka, inaczej mięso piersi... Te zapachy wchodzą tak silnie i bezceremonialnie do nosa, jakby ci ktoś tam palucha wpychał... brrrr!!! Nie złamałam się. Szósty dzień nie jem. Coraz bardziej siebie lubię.
Ten siódmy dzień! Następuje jakieś przesilenie i nawet nie wiem, czego dotyczy. Ciało się zasuszyło jak u kleszcza. Dusza już zrezygnowana - machnęła ręką. Nie cierpię, ale nie jestem też szczęśliwa. Życie mija obok - widzę je za oknami jak pociąg, który dokądś zdąża, a ja się zatrzymałam. Zatrzymały się we mnie różne chęci: ani chcę, ani nie chcę. Czuję się zamieniona w słup soli.
Bezwiednie biorę koszyk i idę do sklepu. Długo stoję przed ladą z mięsem. Widzę nóżki wieprzowe - dobrze by było je porządnie rozgotować i potem na nich zrobić kapuśniak. Golonka. Gdyby ją tak ze trzy godziny pogotować... Także mostek cielęcy. I nagle czuję kleistość tych żył i chrząstek... Przenoszę oczy na schab karkowy. Gdyby go tak porządnie potłuc, obtoczyć tylko w soli i pieprzu i rzucić potem na roztopioną słoninę, wierzchem obłożyć pieczarkami, plus jeden ziemniak polany skwarkami...
- Słucham panią... - głos ekspedientki przerywa mi rozmyślanie. - Nie, nic, dziękuję.
Wracam do domu i moja dusza jest zła. Bo ciało mogłoby już nie jeść w ogóle. Wyschły te potrzeby. Ale dusza chce jeść!!! Jakie to dziwne - odkrywam, że jedzenie jest potrzebą psychiczną! Jest urozmaiceniem życia, kolorem, radością!!! Głodówka nie męczy fizycznie, tylko nagle życie staje się rozpaczliwie smutne i szare... Kupuję sok pomidorowy i wypijam naraz dwa litry. Paluchem wyżeram sól. Wymyślam nagle: a gdyby kawę posolić? Parzę kawę i ją solę. Sama nie wiem: trochę mi się to podoba, a trochę nie. Wręcz bym powiedziała, że to obrzydliwe. Ale gdyby skrzyżować smaki? Solę i dodaję miód do kawy. No, nie wiem. Trochę miło, trochę ohydnie.
Dzień ósmy. Dusza domaga się wrażeń... Od rana robię ćwiczenia: wyobrażam sobie różne potrawy i próbuję ustalić, którą z nich bym zjadła, gdybym akurat właśnie nie była na głodówce. W myślach podjeżdża kiełbasa z rusztu: pachnie jałowcem i spalenizną, błyszczy się od tłuszczu, maczam ją w musztardzie... I czuję, że nic nie czuję. Wszystkie ośrodki trawienne ciała śpią. Tak jakby dusza śniła tylko... Przez chwilę przelatuje myśl: a jeżeli już nigdy niczego nie zjem w życiu, to co się ze mną stanie?
Od pierwszego dnia głodówki często staję na wadze. Nie mogę nadążyć za zmieniającymi się wskaźnikami. Wreszcie ósmego dnia dociera do mnie: waga nie ma nic wspólnego z niczym!!!
W pierwszych dniach głodówki moje ciało regularnie kursowało na trasie pokój - łazienka i w wyniku regularnych połączeń z Wisłą chudłam kilogram, dwa dziennie. Potem nagle odzyskiwałam te dwa kilogramy - na głodówce! Można coś z tego zrozumieć? Zaczęłam się ważyć po kilka razy dziennie. I uwierzycie: metabolizm to magia! Tyłam, kiedy głodowałam i chudłam, gdy jadłam! Żadnych prawidłowości ani reguł! Rano ważyłam dwa kilo więcej, w południe, nagle, dwa kilo mniej.
Dziewiąty dzień. Boli mnie "cały człowiek" - stawy w dłoniach i łokciach, mięśnie ramion, rwą mnie łydki, po brzuchu coś wędruje, może nie ból, ale coś obcego. Ogarnia mnie zobojętnienie: nie mam apetytu na nic, jest mi wszystko jedno w każdej sprawie. Mogłabym siedzieć i siedzieć, siedzieć... Odczuwam brak czegoś, ale nie wiem czego.
Mam uczucie, że zżeram sama siebie. Węch jest tak wyostrzony, że zamykam okna, bo w porze obiadu z całego domu dolatują zapachy. Robią mi przykrość. Są ostre, atakują, sprawiając ból. W metrze jakaś pani "śmierdzi" kurczakiem z rożna. Czuję się jak zasuszona pluskwa: ani żyję, ani umarłam. Mogłabym w takim półtrwaniu istnieć długo, tylko to mi się nie podoba.
Po dziesiątym dniu głodówki przyśniła mi się wielka uczta publiczna, pełna przysmaków: kanapki z krewetkami, węgorzem, łososiem, majonezem i kolorowymi dodatkami przyprawowymi, jarzynami. Pachniały, wabiły kolorami i smakami. Kłopot polegał na tym, że wszystkie przysmaki ustawiono na wysokich półkach.
Obok mnie stali dwa razy wyżsi ode mnie panowie, elegancko ubrani, którzy z łatwością sięgali po kanapki. Też byłam elegancko ubrana, ale nie mogłam dosięgnąć półek z przysmakami. Byłam za niska, rozżalona i głodna. Rano obudziłam się z postanowieniem, że kończę głodówkę. Długo się zastanawiałam, od czego zacząć jedzenie? Padło na śledzia w śmietanie. Na obiad - golonka w kapuśniaku.
Nie schudłam na tej osobliwej głodówce. Dobrze, że nie utyłam. Ale poczułam się oczyszczona i trochę inna. Lepsza.
Agata Bleja
~Zofia Rozwadowski
Brakowalo Pani w calej glodowce przekonania o jej pozytywnych skutkach, co jest dla mnie podstawa i niezbednym warunkiem rozpoczecia glodowki. Ja mialam okresy wielkiej radosci a nawet euforii a rozne niedogodnosci fizyczne przekladalam mentalnie na korzysci plynace z glodowki. Wyleczylam sobie 6-dniowa glodowka zespol barku bolesnego /po uprzednim wyrzuceniu pigulek do muszli i rozbiciu ampulek, ktore mi nie ulzyly w ciagu tygonia ich przyjmowania/.Zawsze po glodowce czulam sie swietnie, ale mialam w reku ksiazke "Wegetarianizm" Kingi Wisniewskiej-Roszkowskiej i w razie watpliwosci czytalam ponownie odpowiednie fragmenty dotyczace przebiegu glodowki, jak i jej zakonczenia - to bardzo wazne, aby odzywiac sie adekwatnie do poszczegolnych etapow glodowki. Najdluzsza moja glodowka miala 3 tygodnie, przerwalam ja na skutek pojawienia sie bolu watroby, a poniewaz nie wiedzialam o co chodzi zaczelam powoli odzywiac sie - sokami warzywnymi, owocowymi, poczatkowo rozcienczonymi woda, potem warzywami rozdrobnionymi na tarce, potem dodawalam warzywa gotowane, troche mleka sojowego lub migdalowego. Glodowki wspaniale lecza i oczyszczaja organizm, ale trzeba robic to z glowa, rozsadnie. Zofia