Przełom ostatnich stuleci był dla Leona XIII wyraźnym znakiem, że oto jemu właśnie Bóg powierzył misję nawrócenia Słowian bałkańskich na katolicyzm i ograniczenia wpływów prawosławia w Rosji.
Papież doskonale zdawał sobie jednak sprawę, że nie mogło się to odbyć na drodze łagodnej perswazji czy rozprawy teologicznej. Choć publicznie wypowiadał się przeciwko narastającym w Europie zbrojeniom, w głębi ducha miał nadzieję, że już wkrótce rozpęta się na starym kontynencie wielka wojna, w której cieniu uda się "uporządkować" sprawy wiary. Wierzył też, że popierane przez niego Niemcy i Austria, miast nasilać spory z Francją i Anglią, ruszą przede wszystkim na Wschód. Niestety, mimo wielu zabiegów dyplomatycznych, nie udało mu się wymóc na swoich sojusznikach żadnych konkretnych obietnic co do losów Kościoła w Rosji i na Bałkanach w razie jakiegoś konfliktu. Ale nie martwił się tym zbytnio, obserwując wyraźnie zawiązujące się koalicje niemiecko-austro-węgierską i francusko-rosyjską.
Doświadczenie poparte informacjami sprawnej siatki wywiadowczej utwierdziło go w przekonaniu, że wojna jest tylko kwestią czasu. Do końca swoich dni nie uczynił jednak nic, co mogłoby światowy wybuch powstrzymać. W 1903 roku, już na łożu śmierci, instruował swoich sekretarzy, by wyciągnęli jak najwięcej korzyści dla Watykanu ze skutków ewentualnego starcia. Swojemu przyjacielowi, historykowi Theodorowi von Sickel, mówił: "To będzie piękna wojna. Wojna, której skutki określać się będzie mianem piątej krucjaty. Katolicyzm zatriumfuje na Bałkanach, prawosławie zostanie zepchnięte do roli większej sekty i przy okazji okiełzna się islam."
Również kardynałowie zdawali sobie sprawę z nieuchronnie nadchodzących zmian. Konklawe po śmierci papieża natychmiast przekształciło się w spór polityczny między frakcją popierającą Niemcy i tą, która stawiała na Francję. Po kilku dniach narad papieżem wybrano jednak neutralnie nastawionego Giuseppe Sarto, który przybrał imię Piusa X. Tymczasem bardzo szybko okazało się, że był on daleki od jakiejkolwiek neutralności. Wychowany w austriackim regionie Włoch, we wrogości do żyjących po sąsiedzku Słowian południowych, pozostał Giuseppe przez całe życie wierny swym przekonaniom. Bardzo cenił starego, poczciwego i niezmiernie oddanego Watykanowi cesarza Franciszka Józefa. Przewidywał w swoich planach, że przy pomocy Austrii, której zależało na Ukrainie, podbije Wschód, skolonizuje Bałkany i ujarzmi rosyjski Kościół prawosławny - odwieczne marzenie Rzymu.
reklama
Już wcześniej na przestrzeni wieków Watykan usiłował to robić różnymi metodami - ekspansją wojenną, dyplomatyczną, krucjatami z pomocą niemieckich rycerzy w habitach i szwedzkich wojsk, groźbami, obietnicami, a także niebywałymi oszustwami. Na przykład inscenizując farsę, osadził na tronie moskiewskim fałszywego cara, prawdopodobnie zbiegłego mnicha - Dymitra Samozwańca, któremu papież Paweł V zalecił 10 kwietnia 1606 roku: "(...) jako że możesz swojemu narodowi zalecić wszystko, co zechcesz, przekaż mu przeto, by uznał namiestnika Chrystusa!"
Tak więc teraz, kiedy pełna napięć Europa szykowała się do krwawej walki, Watykan nie mógł pozwolić sobie na zmarnowanie wielkiej szansy. Pius X uaktywnił swe służby dyplomatyczne na dworze Franciszka Józefa. Już wkrótce zażyłość Austrii ze stolicą apostolską osiągnęła skalę nigdy nie notowaną w ich stosunkach wzajemnych. Dzięki temu w 1912 roku, po aneksji przez Austrię tureckich prowincji Bośni i Hercegowiny, papież mógł na wiedeńskim Kongresie Eucharystycznym (!) zażądać od cesarza zajęcia... Albanii.
Sekundował mu w tym katolicki dziennik "Grossosterreich": "Jeśli chcemy sprostać naszemu historycznemu posłannictwu na Bałkanach i na Ukrainie, w imię katolicyzmu i europejskiej kultury, to musimy chwycić za miecze... Módlmy się do Boga, by kręgom nastawionym pojednawczo, niechętnym wojnie, nie udało się tym razem postawić na swoim, i Bóg, którego jesteśmy narzędziami na tym świecie, wysłucha nas."
Po zamordowaniu w lipcu 1914 roku następcy austriackiego tronu, bawarski przedstawiciel w Watykanie natychmiast zatelegrafował do swego rządu z zapewnieniem, że papież w pełni aprobuje stanowczość Austrii wobec Serbii. Kiedy w Wiedniu, mimo różnych nacisków, nadal zwlekano z wypowiedzeniem wojny, do gry włączył się poseł austriacki w Rzymie - hrabia Moritz Palffy. W telegramie do ministra spraw zagranicznych swego kraju donosił, że Jego Świątobliwość kilkakrotnie wyraził żal, iż Austro-Węgry poniechały ukarania swego niebezpiecznego naddunajskiego sąsiada. A także, że kardynał Merrydel Val, sekretarz stanu, wyraził 27 lipca 1914 roku nadzieję, iż monarchia zastosuje środki ostateczne.
Nazajutrz Austria wypowiedziała Serbii wojnę. Dla Watykanu był to dzień triumfu. Jeszcze w środku krwawych zmagań nie kto inny jak biskup pomocniczy Salzburga, późniejszy książę arcybiskup Waitz przyznał, że "jednym z najważniejszych kroków przygotowujących wojnę był Kongres Eucharystyczny w Wiedniu". Nie było w tym nic dziwnego. Hierarchia watykańska zawsze uważała - z religijnego punktu widzenia - wojnę z Serbią za obrachunek ze schizmą, która umocniła się na Bałkanach z pomocą prawosławnego Kościoła rosyjskiego. Jak przewidywał Pius X, wojna z Serbią w ciągu kilku tygodni przekształciła się w konflikt światowy. Papież odchodząc z tego świata 20 sierpnia 1914 roku mógł oddać się w opiekę Pana w całkowitym poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. I choć nie bardzo wiedział, kto w wyniku wewnętrznych walk zostanie jego następcą, był pewny, że kolejny namiestnik Boga, bez względu na swe polityczne sympatie, nie zrezygnuje z kontynuowania jego polityki.
Tym razem na konklawe doszło do potężnego sporu. Kardynałowie przez kilka dni nie mogli dojść do porozumienia, jaką opcję polityczną w rozerwanym wojną świecie chrześcijańskim przyjąć. Jak nigdy dotąd, bardziej liczył się zamysł polityczny kandydata, niż sama jego osobowość. Wreszcie w szesnastej turze głosowania papieżem został pochodzący ze starej szlachty genueńskiej - Giacomo della Chiesa, który całym sercem gotów był poprzeć Francję i Anglię. Jego przekonania ujawniły się jeszcze za pontyfikatu Leona XIII, kiedy to wyeliminował z gry o stanowisko sekretarza stanu kardynała Tarnassiego - zwolennika Niemiec i Austrii. Po prostu - poprzez udział w spisku - przyczynił się do otrucia kardynała. Tak więc powszechnie było wiadomo, że nowy papież, który przyjął imię Benedykta XV, jest człowiekiem nie tylko przebiegłym i szalenie w swej polityce "elastycznym", ale i niebezpiecznym.
Wszelka opozycja nabrała wody w usta. Benedykt XV szybko okazał się nieodrodnym synem papiestwa. Mimo swych przekonań, postąpił według pradawnych zasad Watykanu: jeśli to możliwe, stać po stronie najsilniejszego, ewentualnego zwycięzcy. A w 1914 roku silniejsza była koalicja państw centralnych. Benedykt XV chcąc wziąć udział w krucjacie na Wschód, bez wahania poparł Austrię i Niemcy. Tym bardziej, że Niemcy już zajęły Belgię, Litwę, część Francji oraz nadbałtyckich ziem imperium rosyjskiego. Nawet katolicki historyk papiestwa przyznał, że sympatia papieża stała po stronie habsburskiej monarchii, przeciwstawianej Rosji, protestanckiej Anglii i niewiernej Francji. Nie chodziło tu tylko o moralne poparcie.
Cały aparat wywiadowczy Watykanu zaangażował się w tę wojnę. To właśnie jego struktury uprzedziły Austrię o planowanym przez Włochy przystąpieniu do wojny po stronie Anglii i Francji. I tylko dzięki temu Austria mogła uprzedzić i odeprzeć pierwsze ataki wojsk tego kraju przysparzając im znacznych strat. Dla Włochów wystąpienie papieża przeciw nim, podczas gdy tysiące prostych księży szło na front, by bronić własnej ojczyzny, było absolutnym szokiem. Dla papieża był to tylko zwykły interes. Od kiedy Watykan w 1870 roku utracił swe potężne państwo kościelne (z posiadanych 41.440 kilometrów kwadratowych pozostało 0,44 kilometra kwadratowego) kolejni papieże nie mogli rozstać się z myślą o odzyskaniu dawnych terytoriów. Papież więc pozwalał na rozniecenie przez niższych duchownych nastrojów wojennych, by mieć pewność, że Włochy wtrącą się do konfliktu. Z drugiej strony robił wszystko, by wojnę tę przegrały. Od pokonanych zawsze można coś wyszarpnąć.
Kiedy gdzieś w połowie 1916 roku okazało się, że wynik wojny wcale nie jest przesądzony, Benedykt XV w swych wystąpieniach zaczął ubolewać nad potężnym rozlewem krwi. Przyjął też odpowiedzialność za duszpasterstwo wojenne obu walczących stron! Tym samym zapewnił je, iż Bóg jest po stronie każdej z nich. Był to chyba największy akt hipokryzji w dziejach świata. Milion istnień więcej czy mniej nie miało większego znaczenia. I tak, dzięki papieżowi, krwawiąca Europa miała być zbawiona. W swej ogromnej wyrozumiałości Benedykt XV już po wybuchu rewolucji w Rosji wziął pod opiekę wszystkich duchownych prawosławnego kościoła i w liście do Lenina przypomniał mu, iż winien pamiętać o szlacheckim pochodzeniu Chrystusa.
Co zresztą powtórzył w oficjalnym orędziu "urbi et orbi". Trzeba pamiętać - stwierdził - że Jezus Chrystus też był szlachcicem, do szlachty należeli i Maryja, i Józef. Bogu jest milsza cnota wielkich panów, bo jaśniej świeci! Niestety, ku rozpaczy papieża teolodzy chrześcijańscy nabrali wody w usta, a Lenin w to nie uwierzył. Odchodząc z tego świata musiał więc Benedykt zabrać ze sobą gorycz klęski kolejnej krucjaty. Klęski, której jak dotąd nie udało się Watykanowi zrekompensować.
Jerzy Gracz
dla zalogowanych użytkowników serwisu.