Profesor Jan Jacoby leciał do Maroka na kongres międzynarodowego stowarzyszenia filmu naukowego AICS, którego był wiceprezesem. Jego samolot rozbił się przy podchodzeniu do lądowania. Uczestnicy kongresu dowiedzieli się o katastrofie z radia. Zaczęto przygotowania do uroczystości żałobnej, by godnie uczcić pamięć kolegi, znakomitego reżysera filmów naukowych, wykładowcy i autora książek z tej dziedziny.
Myśli, które chronią
Profesor i jego żona Hanna, córka przedwojennego kompozytora Adolfa Gużewskiego, przeżyli ze sobą 59 lat bez jednej kłótni. Mieli taką zasadę: nigdy nie kładli się spać powaśnieni. Jeśli cokolwiek leżało im na sercu, wyjaśniali nieporozumienie przed zaśnięciem. Byli jak jedna dusza w dwóch ciałach. Jedno wiedziało, o czym właśnie myśli drugie.
W tym samym momencie zaczynali to samo zdanie. Bywało, że gdy on myślał o przeczytaniu jakiejś książki, w tym czasie żona ją kupowała. Kiedyś pojechali do Paryża. To miasto ich młodości: pani Hanna tu studiowała. Rozeszli się w swoich sprawach na cały dzień i nagle przypadkowo spotkali. W wielkim mieście, w wielkim tłumie...
Ona była dowcipna i miała dobry charakter, matka nazywała ją Słodyczką. - Ja nie byłem urodziwy - opowiada profesor - ale też mam dobry charakter. Żona czuła się przy mnie bezpieczna i "zaopiekowana". Jan Jacoby często wyjeżdżał służbowo za granicę. Pani Hanna zbierała wtedy dzieci przed jego portretem, chciała, żeby były myślami przy nim. Wierzyła, że takie myśli chronią człowieka. Potem modliła się za szczęśliwy powrót Tatutka. Nigdy tego nie przeoczyła. Była głęboko wierzącą osobą. Tyle, że wolała się modlić w domu. Modliła się więc za wszystkich, żyjących i zmarłych członków rodziny.
Dzień katastrofy
W dniu katastrofy kompozytor Zbigniew Turski, wieloletni przyjaciel Jacobych, siedział w domu i akurat słuchał radia. Nagle w wiadomościach podają, że rozbił się samolot lecący z Paryża do Rabatu i wszyscy ponieśli śmierć na miejscu. Wie, że tym samolotem leciał profesor. Szok. Paraliż. Skradająca się rozpacz. Zanim jednak cała tragedia w pełni do niego dotarła, w głowie pojawia się irracjonalna myśl: żeby tylko Hanna się o tym nie dowiedziała! Jakby można było zmniejszyć zło przez odsunięcie go.
Turski dzwoni do kuzyna Jacobych. Mówi co i jak, i prosi, żeby pojechał do żony profesora. Potem dzwoni do niej i trzyma ją przy telefonie. O wszystkim gada, a pamiętasz to, a pamiętasz tamto. Jakby kto z boku posłuchał, to by się zdziwił. Wieczór wspomnień w biały dzień, ni stąd, ni zowąd? Żartował, opowiadał dowcipy, a przecież gardło miał ściśnięte ze smutku.
reklama
Udało mu się przytrzymać ją niemal trzy kwadranse przy telefonie, gdy dotarł do niej wreszcie kuzyn. Wtedy odłożył słuchawkę i sam do nich wyruszył. Teraz pałeczkę przejął kuzyn. Zajął panią Hannę rozmową. Kiedy pojawił się Turski, razem zagadywali los, byle jak najdalej od złej wieści.
Mniej więcej godzinę później rozlega się dzwonek przy drzwiach: listonosz przynosi depeszę. - To już koniec - pomyśleli obaj mężczyźni. Tymczasem pani Hanna otwiera telegram, czyta i ma bardzo zdziwioną minę. To od Janka z Rabatu. Pisze: "Przyleciałem i jestem zdrów"! Nigdy takich depesz nie przysyłał, po co pieniądze wyrzuca - dziwi się żona.
Zbawienna lampka winaProfesor Jan Jacoby leciał na kongres z koleżanką z telewizji, Alą Kołaczkowską. Najpierw do Paryża, tu po kilkunastu godzinach mieli się przesiąść na samolot do Rabatu.
On znał świetnie Paryż, a ona była pierwszy raz. Zaczęła go więc prosić, żeby zostali dłużej i żeby jej pokazał chociaż najpiękniejsze miejsca. Lecieć mogą nazajutrz, bo kongres miał się zacząć dopiero za dwa dni. Profesor nie dał się długo prosić. Pomyślał, że koleżance zrobi przysługę, a sam powspomina przeszłość. Najpierw udali się do biura Air France przy paryskim Placu Inwalidów. Były jeszcze miejsca na następny samolot, a na ich bilety do Rabatu czekali już inni, z listy rezerwowej. Jan i Ala poszli do Moulin Rouge, pili wino, potem błądzili po paryskich bulwarach.
Następnego dnia stawili się na lotnisku. Urzędniczka patrzy na bilet, czyta nazwisko, jeszcze raz patrzy i prawie krzyczy: "Pan Jacoby? Pan Jacoby? To pan żyje?" I biegnie na zaplecze. Wraca z innymi pracownikami, nie dowierzają. Ach tak, prawda, przecież zmienił bilet. "Pana samolot się rozbił przy lądowaniu w Rabacie. Wszyscy zginęli". W gazecie "Le Petit Marocain" z 14 września 1961 roku obok zdjęć z miejsca katastrofy profesor odnajduje listę 78 ofiar, wśród nich swoje nazwisko.
Niedbali urzędnicy pana B.W młodości profesor zajmował się spirytyzmem. Razem z kolegami urządzali seanse. Wybierali jednego na medium i Janek go usypiał. Tak głęboko, że wbijali koledze igły w ciało, a on niczego nie czuł. - Pewnego dnia uśpiłem Witka Gostomskiego, który był dobrym medium - wspomina profesor - a potem nie mogłem go obudzić. Z rozpaczy zacząłem się modlić: Boże mój, pomóż mi, on się musi obudzić, przecież to jedynak! Może Pana Boga rozśmieszył ten mimowolny żart, bo po 10 minutach kolega wrócił do przytomności.
Natomiast Jan Jacoby przysiągł sobie wtedy, że nigdy więcej nie będzie się zajmował spirytyzmem. I słowa dotrzymał. Może to jego słowność spodobała się Bogu i przypomniał sobie o tym, gdy pani Hanna zanosiła do nieba modły o szczęśliwy powrót męża?
W całej historii najbardziej zdumiewającym faktem okazała się zbieżność nazwisk. W marokańskiej gazecie, wśród listy ofiar, znajdowało się nazwisko Jacoby. Przy nim była jednak literka M. i narodowość - Luksemburczyk. Zginął więc mężczyzna o tym samym nazwisku, co cudem ocalały profesor. Ale jeszcze większym zbiegiem okoliczności było to, że ów Luksemburczyk wsiadł do samolotu z listy oczekujących na miejsce zwolnione przez profesora. Jakby tam na górze buchalter Pana Boga pracował niedbale, jak to urzędnik. Miał odhaczyć jednego Jacoby'ego i zrobił to, nie sprawdzając szczegółów.
Równie zdumiewające było zachowanie przyjaciela i kuzyna państwa Jacoby. Przecież nie wiedzieli, że profesor przeżył katastrofę. A jednak coś im kazało chronić Hannę przed złą nowiną. Mogła ją przypłacić zawałem słabego serca.
Od dwóch lat pan profesor jest wdowcem. Wciąż jednak utrzymuje się więź między małżonkami. Czuje jej obecność w domu, często więc w myślach z nią rozmawia. Teraz on patrzy na jej portret i modli się: A światłość wiekuista niechaj jej świeci...
Agata Bleja
Fot. Jan Piechura
dla zalogowanych użytkowników serwisu.