Giorgio Bongiovanni, 28-letni robotnik z Porto Sant Elpidio, wyszedł z fabryki obuwia, gdzie pracował, zaraz po zakończeniu swojej zmiany. Śpieszył się do domu, by obejrzeć w telewizji mecz lokalnej drużyny piłkarskiej. I nagle, kilka kroków za bramą, doznał objawienia. Ujrzał widmo pięknej kobiety unoszącej się nad ziemią.
Nigdy nie był zbyt religijny, nie od razu uświadomił sobie, że widmo to może być obrazem Najświętszej Panienki. W uszach zabrzmiały mu słowa zjawy: „Nie bój się, synu. To ja, Maryja. Przyszłam ci powiedzieć, że masz misję do spełnienia”. Ledwo obraz kobiety znikł, jego dłonie zaczęły krwawić. Zaraz potem krew popłynęła także z jego stóp. Lekarze byli bezradni. W ciągu wielomiesięcznych badań nie mogli wykryć źródła tego zjawiska. Największe włoskie sławy lekarskie rozkładały ręce. Co do jednego byli zgodni. Nikt nie jest w stanie sam sobie zadać takich ran.
Wiele kilometrów dalej, w południowej Polsce, w Wielki Post 1946 roku, krwawe rany pojawiły się na dłoniach i stopach sprzątaczki Katarzyny Szymon, którą wszyscy nazywali Katarzynką. W jakiś czas później z jej oczu popłynęły krwawe łzy. I w tym wypadku lekarze nie mogli postawić żadnej sensownej diagnozy. Ciągle zmieniali swoje opinie – raz byli gotowi uznać te stygmaty za zjawisko nadprzyrodzone, innym razem wysuwali oskarżenia, że Katarzynka rany zadawała sobie sama.
To, że nie było mowy o oszustwie, stygmatyczka udowodniła... po swojej śmierci. Jeszcze w dniu pogrzebu jej rany krwawiły i by nie doszło do tragicznej pomyłki i pochowania kobiety w letargu, wezwano lekarzy. Okazało się, że faktycznie nie żyje, choć jej stygmaty krwawiły po śmierci. Żaden z wezwanych medyków nie umiał tego wyjaśnić.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.