Noc. 31 sierpnia 1997 roku. Spod paryskiego hotelu Ritz z piskiem opon rusza czarny mercedes-benz S280 i z prędkością 160 kilometrów na godzinę pędzi ulicami miasta, starając się uciec przed tłumem ścigających go paparazzich. Po kilkunastu minutach auto wpada gwałtownie do tunelu pod mostem de l’Alma i uderza w jeden z betonowych pylonów.
W wyniku zderzenia giną na miejscu kierowca samochodu Henri Paul i multimilioner Dodi Al-Fayed. Dwoje innych pasażerów, księżna Diana i ochroniarz Trevor Rees-Jones, jeszcze żyją. Przybyłe na miejsce wypadku karetki zabierają ciężko rannych do szpitala, ale trzy godziny później media obiega wiadomość, że księżna zmarła w skutek odniesionych ran. Rzesze jej wielbicieli nie wierzą jednak, że tak nadzwyczajnej kobiecie zdarzył się tak zwyczajny wypadek.
Dla nich jest oczywiste, że śmierć Diany została sfingowana. Według jednej z teorii służby specjalne zamierzały pozbyć się księżnej, by książę Karol mógł zawrzeć nowy związek. Zresztą brała to pod uwagę nawet ona sama, pisząc w jednym z listów, który dała na przechowanie swemu kamerdynerowi, że może paść ofiarą zamachu upozorowanego na wypadek samochodowy!
Wielbiciele Diany nie mieli więc wątpliwości: szatański plan powiódł się tylko częściowo. A ponieważ księżna przeżyła, postawiono jej ultimatum: albo zrobi sobie operację plastyczną twarzy i zacznie nowe życie gdzieś na końcu świata, albo dojdzie do kolejnego zamachu. Podobno wybrała to pierwsze. I dziś mieszka w Brazylii, gdzie pod zmienionym nazwiskiem zajmuje się działalnością charytatywną.
reklama
Babcia na HawajachDzięki służbom specjalnym swoje drugie życie zaczęła też Marilyn Monroe. Z oficjalnego raportu koronera wynika, że aktorka popełniła samobójstwo we własnej sypialni, w nocy 4 sierpnia 1962 roku, zażywając 50 tabletek środka nasennego o nazwie „Nembutal”. Ale przecież tylko ktoś bardzo naiwny mógłby w to uwierzyć! Bo gdyby wiadomość o śmierci gwiazdy była prawdziwa, nikt nie dopuszczałby się fałszerstw w toku prowadzonego po jej śmierci śledztwa. A przecież tak się właśnie stało!
Miesiąc po pogrzebie dziennikarze odkryli, że raport z sekcji zwłok był przynajmniej trzykrotnie retuszowany, a świadkowie kilka razy zmieniali zeznania. Najważniejsze jednak było to, że w żołądku Marilyn nie znaleziono żadnych śladów „Nembutalu”! Wszystkie kapsułki środków nasennych produkowanych w Stanach Zjednoczonych zawierają oprócz samego leku barwnik, który pozostaje w organizmie człowieka jeszcze przez dwa tygodnie. W czasie sekcji zwłok można jego ślad wykryć nawet w przypadku zażycia tylko jednej kapsułki. Tymczasem ani w przełyku, ani w żołądku, ani w jelitach aktorki nie odkryto najmniejszego śladu barwnika. A Marilyn połknęła podobno aż 50 kapsułek!
Tajemnicą poliszynela jest, że w tym czasie aktorka utrzymywała ścisłe związki z Bobem Kennedym, bratem prezydenta. Od niego dowiedziała się o wielu planowanych przez rząd tajnych operacjach, w tym o organizowanym zamachu na komunistycznego przywódcę Kuby, Fidela Castro. Kiedy okazało się, że Marilyn wszystkie te zwierzenia zapisywała w swoim dzienniku, postanowiono się jej pozbyć. Planowano morderstwo, lecz ponieważ klan Kennedych obawiał się, że kiedyś wyjdzie to na jaw i obciąży ród złą sławą, postanowiono ukryć gwiazdę na jednej z wysepek na Hawajach.
Tak też się stało. W nocy z 4 na 5 sierpnia 1962 roku w sypialni gwiazdy podłożono zwłoki jakiejś nieznanej kobiety, którą ucharakteryzowano na Marilyn, a samą aktorkę wywieziono. Dziś żyje sobie bezpiecznie z tantiem, które otrzymuje od wytwórni filmowych na tajne konto. I choć ma już 82 lata, miewa się doskonale. Niedowiarkowie mogą się przekonać, że śmierć aktorki była dobrze wyreżyserowana, oglądając jej pośmiertną fotografię, która przedostała się do prasy. Kobieta na tym zdjęciu w żadnym wypadku nie przypomina Marilyn Monroe!
Świadek w koronieTakie praktyki nie są dla wielbicieli gwiazd niczym nadzwyczajnym. Wiadomo przecież, że król rocka Elvis Presley także skorzystał z pomocy FBI, by móc rozpocząć nowe, bezpieczne życie. Oczywiście tysiące fanów w swojej naiwności dało się nabrać na historyjkę o tym, że król zmarł marnie 16 sierpnia 1977 roku w swojej łazience na atak serca na skutek przedawkowania leków. Ale tak naprawdę tego dnia on tylko zniknął – bo był koronnym świadkiem w procesie mafii narkotykowej! Jeśli komuś wydaje się to niemożliwe, niech przyjrzy się faktom. Bo co jak co, ale one nie kłamią. Otóż okoliczności śmierci Elvisa bardzo się różnią w zeznaniach poszczególnych świadków. Do dziś nie ustalono z całą pewnością, gdzie go znaleziono, o której godzinie i czy był wtedy jeszcze nieprzytomny czy już martwy.
Co więcej, jego zachowanie przed „śmiercią” pokazuje, że starannie przygotował swoje „odejście”. Kilka dni przed pamiętnym 16 sierpnia usunął z testamentu członków swojej rodziny. Nie protestowali, bo dobrze wiedzieli, że będą dostawać od niego pieniądze, a on sam potrzebował kasy, by urządzić się w drugim życiu. Do tego król kilka dni wcześniej kupił bilety na lot do Argentyny, choć oficjalnie nie miał zamiaru nigdzie lecieć. I zwolnił z pracy tych, którzy doskonale go znali, by nie mogli zorientować się w mistyfikacji.
Ale to jeszcze nie wszystko. Bo oto trumna z ciałem Elvisa ważyła ponad 400 kilogramów i choć cierpiał on na nadwagę, to przecież nie aż tak wielką. Fani króla twierdzą, że powód takiego ciężaru był oczywisty. Po prostu w drewnianym pudle umieszczono woskową figurę i klimatyzator, który miał nie dopuścić do stopienia się wosku! Rok po śmierci króla odbył się proces wielkiej grupy przemytników narkotyków. Na procesie zeznawał świadek koronny, którego tożsamości nigdy nie ujawniono. Ale są znane jego oświadczenia. A w nich znajdują się fakty, o których mógł wiedzieć tylko i wyłącznie Presley.
I ostatni argument: na nagrobku ojciec Elvisa kazał wygrawerować drugie imię syna Aaron, choć naprawdę brzmiało ono Aron. Fani króla rocka twierdzą, że zrobił tak, bo wiedział, iż syn cieszy się dobrym zdrowiem – a ponieważ był przesądny, nie chciał prowokować losu. Poza wszystkim Elvis to anagram słowa „lives”, co po angielsku znaczy „żyje”. I o czym tu dyskutować?
Gitarzyście grają kiszki
Drugie życie gwiazd ma na ogół jakiś związek z rządowymi aferami. Bywają jednak i takie wypadki, w których same gwiazdy – zmęczone popularnością i brakiem prywatności – chcą się ukryć. Oczywiście po to, by cieszyć się spokojem i oddawać ulubionym zajęciom z dala od okrutnego i wścibskiego świata mediów. Podobno tak właśnie postąpił genialny amerykański gitarzysta Jimi Hendrix. Według dobrze znanej wersji, został on zabrany w nocy 17 września 1970 roku karetką do szpitala St. Mary Abbot’s w Londynie. Następnego dnia o godzinie 12.45 po wielu próbach reanimacji zmarł. Jako przyczynę jego śmierci podano „inhalację wymiotów spowodowaną odurzeniem barbituranami”. Tyle głosi oficjalny komunikat. Ale jak było naprawdę? Fani Jimiego szybko odkryli, że coś w tym wszystkim nie tak.
Oto 17 września muzyk miał umówione spotkanie z Charliem Chaplinem, ale nie czuł się najlepiej po kolejnych koncertach i je odwołał. Odwiedził za to swą przyjaciółkę Monikę Danneman w jej mieszkaniu w Notting Hill w Londynie. Zjedli kolację, wypili butelkę białego wina, rozmawiali i słuchali muzyki. W środku nocy Jimi postanowił wyskoczyć na chwilę do pubu w centrum miasta. Monica podwiozła go, a po godzinie odebrała samochodem. Prawdopodobnie palił tam trawkę. O trzeciej nad ranem wrócili do domu i Monica przygotowała posiłek: kanapki z tuńczykiem i sałatę z pomidorami.
Jimi zwierzył się, że ma już dość tego cyrku. Kiedyś – mówił Monice – rozmawiał z młodszą od siebie o niespełna dwa miesiące słynną wokalistką Janis Joplin o tym, co dzieje się na estradach. Oboje doszli do wniosku, że najbardziej w życiu brak im spokoju i miłości. Hendrix powiedział też, że chce umrzeć, by narodzić się jeszcze raz w zupełnie innym miejscu i czasie.
Akcja ewakuacjaMonica rozumiała jego tęsknoty, ale tego, co mówił, nie brała zbyt poważnie. Tym bardziej że wtedy gitarzysta zaproponował jej małżeństwo – a wszystko do niego pasowało, tylko nie to. Rozmawiali sobie pogodnie przy przyciszonej muzyce o życiu i miłości. I o tym jeszcze, że ciekawie byłoby żyć z Janis w jakimś zacisznym miejscu i komponować piosenki, które usłyszy tylko wiatr. Potem Jimi dalej słuchał muzyki, a Monica – ponieważ poczuła się zmęczona – poszła się zdrzemnąć. Obudziła się po kilku godzinach i zauważyła, że jej przyjaciel wymiotuje. Zapewniał ją jednak, że czuje się w miarę dobrze, tylko pewnie zaszkodził mu tuńczyk. Poprosił, by poszła po papierosy.
Monica wyszła w poszukiwaniu otwartego sklepu i wróciła pół godziny później. Hendrix spał. W pewnym momencie zorientowała się jednak, że jest zupełnie nieruchomy i coś wydobywa mu się z kącika ust. Zadzwoniła do znanego wokalisty Erica Burdona, aby podał jej telefon do lekarza Jimiego, ale w końcu zdecydowała się wezwać karetkę. Kiedy przybyła pomoc, muzyk był już nieprzytomny. Ale – jak potem przekonywała Monica – jeszcze żył. Jej zdaniem załoga karetki niezbyt przejęła się stanem zdrowia Jimiego i nawet sobie żartowała, że jutro będzie o nich głośno. A na odchodnym jeden z sanitariuszy rzucił, że muzyk chyba właśnie wyzionął ducha.
Pielęgniarze Reg Jones i John Sua gwałtownie temu zaprzeczyli. Mówili, że gdy przybyli do apartamentu, zastali uchylone drzwi. Hendrix był sam i leżał we własnych wymiocinach. Zaczęli reanimację, ale nic nie dała. Wreszcie stwierdzili zgon i zabrali denata do St. Mary Abbot’s. Jeszcze inną wersję przedstawili lekarze ze szpitala. Ci z kolei twierdzili, że gdy Hendrix do nich dotarł, jego mózg jeszcze pracował. Natychmiast rozpoczęli akcję ratunkową i przez kilka godzin walczyli o życie muzyka. Niestety, bezskutecznie. Jako pośrednią przyczynę śmierci podali nadużycie narkotyków, które spowodowało wymioty i w konsekwencji uduszenie.
Najciekawsze, że sekcja zwłok wykazała obecność w organizmie Jimiego jedynie śladowych ilości seconalu i amfetaminy. Podczas oględzin ciała nie stwierdzono także żadnych śladów po strzykawkach. W pokoju znaleziono za to smutny wiersz napisany przez muzyka, który stał się poszlaką do twierdzenia o samobójstwie. Jednak ta teza została obalona przez lekarzy, którzy zgodnie uznali, że 9 tabletek nasennych nie jest dawką śmiertelną. Dodatkowym faktem przeciwko tej teorii jest to, że przy Jimim znaleziono opakowanie z 45 tabletkami. Gdyby chciał odebrać sobie życie, wziąłby znacznie więcej – dla pewności.
Więc jak to było ze śmiercią gwiazdy rocka? Nie umiera się przecież ani od białego wina, ani od skręta, kanapki z tuńczykiem czy 9 tabletek środka nasennego. No, chyba że chodzi o świetnie zaplanowaną inscenizację, która ma doprowadzić do ponownych narodzin w innym miejscu i czasie. To właśnie wtedy ciała nie pokazuje się rodzinie, lecz szefowi ekipy technicznej... A tak było właśnie w tym wypadku. Bo oto tożsamości muzyka nie potwierdził nikt z jego bliskich, tylko menedżer grupy Jimi Hendrix Experience, Gerry Stickells, który złożył oświadczenie do oficjalnego protokołu!
Trudno się dziwić, że fani nie wierzą w śmierć rockmana. Są pewni, że w czasie, gdy lutowano trumnę z rzekomo jego ciałem, Jimi leciał samolotem do tylko sobie znanego miejsca na ziemi. Podejrzewają także, że kilka tygodni później dołączyła do niego Janis Joplin, która tak jak Hendrix zainscenizowała własną śmierć z powodu przedawkowania narkotyków. Dziś oboje mają po 66 lat. Mieszkają na niewielkiej wyspie, cieszą się spokojem, miłością i komponują kolejne utwory, które prędzej czy później opublikują, szokując niedowiarków. Tak na pewno się stanie. Bogowie bowiem nie po to powołują na świat herosów, by żyli tylko raz.
Tekst: Jerzy Gracz
dla zalogowanych użytkowników serwisu.