O Henryku Słodkowskim rodzice półtorarocznej Kamilki przeczytali w gazecie. Przyjechali. Rozłożyli dokumentację medyczną, ale bioterapeuta nawet na nią nie spojrzał; sam powiedział, co dziecku jest.
Potem dodał, że Kamilka nie siedzi i nie chodzi, ale kiedyś usiądzie i będzie chodzić. Nie mówi, ale zaraz coś powie... To był szok. – Nie wierzyłam własnym oczom i uszom – wspomina pani Monika z Siemianowic Śląskich i opowiada historię córki od początku.
Dziewczynka, która miała nie mówić
Kamilka urodziła się jako wcześniak, rozpoznano u niej dziecięce porażenie mózgowe. W szpitalu doradzono matce, by zostawiła dziecko i „postarała się o następne”, bo „to i tak na zawsze pozostanie roślinką”. Nikt specjalnie nie zachęcał do rehabilitacji, zdaniem lekarzy stan małej nie dawał żadnej nadziei na poprawę... Pod gabinetem Henryka Słodkowskiego spotykam panią Monikę półtora roku po tamtej pierwszej, pamiętnej wizycie u bioterapeuty.
– To jest ta dziewczynka, która miała nie mówić – śmieje się pani Monika i dodaje, że wiotkość ciała minęła bez śladu, córeczka ma proste plecy, sztywno trzyma główkę, potrafi siadać. Widzi i słyszy doskonale. Mówi niewyraźnie, lecz po każdej wizycie u bioterapeuty rodzice obserwują postępy. „Nie wiem, co wy z nią robicie, po jakich lekarzach jeździcie, ale ktoś zdziałał cuda” – skomentowała niedawno postępy małej opiekująca się nią lekarka neurolog. Bo dziecko stale jest pod kontrolą lekarzy, regularnie poddawane jest rehabilitacji.
Do Słodkowskiego przyjeżdża raz w miesiącu. Choć wizyt było już kilkanaście, rodzice nie zapłacili ani złotówki. Podobnie jak rodzice innych maluchów; dzieci bardzo małe, ciężko chore albo z biednych rodzin zawsze przyjmowane są za darmo, bez względu na to, jak długo trwa terapia.
reklama
Budzę tylko wewnętrznego lekarza Ludzie się dziwią, że Słodkowski pacjentów nie dotyka. Czasem wyciąga w kierunku chorego ręce i manipuluje nimi w powietrzu. Bezpośrednio dotyka tylko przy niektórych schorzeniach, zwłaszcza wzroku i słuchu. Znawcy określają tę metodę mianem „medycyny wibracyjnej”. Ale największe zdumienie budzą diagnozy uzdrowiciela. To on pierwszy mówi pacjentowi, z czym do niego przyszedł, czasem sugeruje wykonanie badań narządów, które człowiekowi wcale nie dokuczają. Bo choroba, zanim da znać o sobie fizycznie, wcześniej wyciska swoje piętno w aurze.
Informacje o chorobach najpierw wyczuwa, dopiero potem pojawia się obraz. – Tak jakbym siedział w człowieku i jakimś „wewnętrznym okiem” oglądał go od środka, widział cienie na chorych tkankach i zakłócenia w pracy organów. Intuicji pomaga wiedza medyczna i doskonała znajomość anatomii. Przecież Henryk Słodkowski to lekarz medycyny, specjalista chorób wewnętrznych z II stopniem specjalizacji, który parę lat przepracował w szpitalu.
Choroby cofają się zazwyczaj po kilku, czasem kilkunastu wizytach. Wielu pacjentów zauważa widoczną poprawę już po pierwszej terapii. Przeglądając teczki z dokumentacją uzdrowień (bioterapeuta skrupulatnie gromadzi kserokopie wyników badań swych pacjentów, ich listy, oświadczenia i podziękowania), zauważam, że szczególnie dobre wyniki odnotowuje Słodkowski w chorobach kobiecych, prostaty, wątroby, nowotworowych, a przede wszystkim schorzeniach wzroku i słuchu. Dotkniętą porażeniem mózgowym półtoraroczną Oliwię przyniesiono do niego z diagnozą obustronnego zaniku nerwów wzrokowych. Dziś dziewczynka ma 4 lata i widzi normalnie. Niewidomy od urodzenia chłopczyk po pierwszej wizycie odzyskał poczucie światła i dostrzega kontury.
W dokumentacji najwięcej jest opisów guzów. W piersiach, nerkach, tarczycach, wątrobach, kręgosłupach... Ostatni dokument w teczce to zazwyczaj wynik usg lub rentgena i wypisane przez prowadzącego lekarza zaświadczenie stwierdzające, że guz zniknął, a chory do niedawna narząd nie wykazuje zmian... Co dziwniejsze, u niektórych pacjentów badania końcowe pokazują „bliznę pooperacyjną” – ślad po zabiegu, którego nie było. To dlatego do doktora Słodkowskiego przylgnął przydomek „chirurg bez skalpela”.
Niekiedy, bardzo rzadko, zdarzają się osoby, którym uzdrowiciel nie może pomóc. – Nie wiem, dlaczego – mówi. – Generalnie uważam, że istotą mojego działania nie jest leczenie, ale uruchamianie „wewnętrznego lekarza”, którego każdy nosi w sobie. Często wystarczy dać impuls, by obudzić system obronny i by zaczął on pracować na rzecz chorego organizmu.
Przyjeżdżają do mnie na przykład chorzy na raka, których stan nie poprawia się pomimo chemioterapii lub naświetlań. A potem, nagle, po jednej lub kilku wizytach u mnie, chory gwałtownie zdrowieje. Być może wcześniej brakowało jakiejś iskry, by metody medyczne zadziałały. Ale bywają też przypadki odwrotne: przyjmowanie mojej energii jest zablokowane. Nie wiem, czy przyczyna jest natury fizycznej, czy może podświadomie te osoby nie chcą wyzdrowieć, w każdym razie są ludzie, którym żaden uzdrowiciel nie pomoże...
Ostateczny argument: pierś Henryk Słodkowski słynie z tego, że nawiązuje bardzo dobry kontakt z pacjentami. Mówi, że kocha ich między innymi za to, iż to oni właśnie – jeszcze w czasach, gdy był „zwykłym” lekarzem – wskazali mu dalszą drogę życia. Początkowo nie przywiązywał wagi do informacji, że po samym jego badaniu znacznie lepiej się czują i że leki przepisane przez niego działają trochę skuteczniej niż te same przepisane przez innego specjalistę. Niektórzy pacjenci przynosili nawet swoje tabletki, żeby trochę potrzymał je w dłoniach... W końcu zaczął się nad sobą zastanawiać, obserwować. O naturalnych metodach pomagania ludziom wiedział już sporo – jego matka miała doskonałe efekty w leczeniu ziołami, a ojciec, farmaceuta, posiadał dar „widzenia” schorzeń swoich klientów. Wygląda na to, że Henryk przejął to od niego.
Zapragnął uporządkować jakoś te swoje naturalne zdolności – ukończył jeden z pierwszych w Polsce kursów doskonalenia umysłu u Lecha Emfazego Stefańskiego, potem kurs reiki i metody Silvy. – Szybko zacząłem dostrzegać, że medycyna klasyczna traktuje człowieka trochę jak worek z narządami – wspomina. – Gdy ktoś ma problemy z oczami, to na pewno zostanie wysłany do okulisty; żaden lekarz ani przez chwilę nie pomyśli, że to może być wynik na przykład problemów z wątrobą. Ja chciałem patrzeć na człowieka holistycznie. W końcu musiałem wybrać. I wybrałem bioenergoterapię.
Chciał obiektywnie zmierzyć swoje uzdrowicielskie możliwości, zaczął szukać fachowców, którzy byliby w stanie je ocenić. Najpierw trafił do radiestetów. Zbigniew Zbiegieni, sława rózdżkarska, uznał, że Słodkowski ma „magnetyczne dłonie i może nimi pomagać ludziom”. Widoczny dowód tego, co potrafią jego ręce, ujrzał w Kielcach, w Instytucie Psychotroniki. Inżynier Janusz Wilczewski przeprowadził tam kilka testów na reakcje fizykochemiczne różnych substancji pod wpływem dotyku Słodkowskiego.
Stwierdził między innymi zmianę pH wody, przyspieszoną krystalizację chlorku miedzi, zmianę barw różnych związków chemicznych. Najciekawiej było podczas badania promieniowania tła za pomocą licznika Geigera: ze 150 „standardowych” jednostek strzałka na skali skoczyła do 250, gdy Słodkowski zbliżył dłoń na odległość 1 metra. Na pamiątkę dostał fotografię kirlianowską swoich dłoni. Nie wiedział jeszcze, że prawdziwy przełom jest przed nim.
W 1989 roku pojechał do Krakowa na spotkanie z profesor Marylin Zwaig-Rossner, uzdrowicielką i jasnowidzącą, zajmującą się psychologią dziecięcą. Zaproszony na jej prelekcję przez znajomego, nie znał na sali nikogo i nikt nie znał jego. – Usiadłem sobie na końcu i słuchałem – wspomina. – W pewnym momencie pani profesor przerwała, rozejrzała się i oznajmiła, że na sali znajduje się mężczyzna, który jest urodzonym uzdrowicielem, ma błękitną aurę i... podeszła do mnie. Trudno wyrazić, jak bardzo byłem zdumiony. Ponieważ znałem angielski, zaangażowała mnie jako asystenta. Tłumaczyłem jej seminaria w różnych miastach Polski, a w Częstochowie, na Jasnej Górze, zdarzyło się coś niesamowitego: zaprosiła mnie do Montrealu, na kongres bioenergoterapeutów na temat wymiany doświadczeń między Wschodem a Zachodem...
Gdy wrócił do Polski, był już pewien, że powinien zająć się bioenergoterapią zawodowo. Zaczął przyjmować w kilku centrach medycyny naturalnej i niemal natychmiast pojawił się duży sukces: guz piersi, stwierdzony za pomocą mammografii, usg i biopsji, zniknął po siedmiu wizytach.
– Tej pani, pierwszej mojej pacjentki, której pomogłem metodami niekonwencjonalnymi, nie zapomnę nigdy. To było ostateczne potwierdzenie, że wybrałem właściwą drogę.
Leczy i świeci Potem były jeszcze badania u niemieckiego fizyka, doktora Güntera Haffeldera, który stwierdził synchronizację fal mózgowych Henryka Słodkowskiego z falami mózgowymi pacjenta w chwili, gdy rozpoczyna się proces diagnozowania. Badania u profesora Poppa, który zamknął Henryka w ciemni i badał specjalnym urządzeniem wydobywające się z jego rąk biofotony (najdrobniejsze cząstki światła, jakie może emitować człowiek), wykazując, że Henryk emituje ich znacznie więcej niż inni ludzie.
Profesor Zbigniew Religa przyznał mu Oskara Serca – nagrodę za działalność społeczną. Od stowarzyszenia osób niepełnosprawnych otrzymał Srebrną Jaskółkę, od honorowych krwiodawców – statuetkę Sprawiedliwego. Ostatnią nagrodą był Złoty Krzyż Zasługi od samego prezydenta Kwaśniewskiego – za działalność społeczną i charytatywną. Aż tyle „widzialnych” nagród w świecie „niewidzialnego” to też osobliwość Henryka Słodkowskiego.
tekst: Ewa Dereń
fot.: „czwarty wymiar”
dla zalogowanych użytkowników serwisu.