Strona 3 z 3
A takich chlebów już w Polsce nie było. W sklepach kusiły ładnie wyglądające bochenki, które następnego dnia rozlatywały się w rękach. I bułeczki, które po wzięciu do ust smakowały jak wata. – Dlaczego godzimy się na takie sztuczne, napompowane chemikaliami chleby? – zastanawiał się głośno Wojciech. – A może wcale się nie godzimy, tylko nie mamy wyjścia, bo po prostu innego pieczywa w sklepach już nie ma?
I zaraz potem wracał pamięcią do smaków i zapachów z dzieciństwa. Czuł je intensywnie, coraz bardziej za nimi tęsknił. Tak jak tęsknił za tatą, który opowiadał o chlebach dobrych i niedobrych. I który zamykał oczy, by rozpoznać dłońmi najlepszą mąkę. Trzy lata temu Wojciech rzucił pracę dyrektora. W realizacji marzeń pomógł mu przyjaciel z czasów studiów, który po wielu latach emigracji chciał zainwestować w Polsce swoje pieniądze, aby kiedyś wrócić tutaj na stare lata.
– Zaufał mi bezgranicznie – mówi syn piekarza. – Oddał swoje pieniądze, pozostawiając do swobodnej decyzji wybór inwestycji. Było w tym coś niesamowitego.
Wojciech dał do prasy dwa ogłoszenia. Jedno o tym, że poszukuje lokalu na restaurację, drugie, że na piekarnię. Nie był jeszcze do końca zdecydowany, czy na pewno chce wypiekać chleb. Bał się. Tego, że ludzie zapomnieli, jak smakuje pieczywo bez polepszaczy. I że może zabraknąć mu wiedzy, doświadczenia oraz intuicji. Chciał, żeby los wybrał za niego. Los wybrał.
reklama
– Dlaczego chce pan otwierać piekarnię, przecież to taki ciężki biznes? – zapytała przez telefon Zofia Nowińska, córka odważnego piekarza z Rabki, który stracił wszystko, bo rozdawał chleb partyzantom. A której, już po śmierci ojca, po wielu latach udało się odzyskać kamienicę na krakowskim Kazimierzu. Wojciech nie zastanawiał się długo nad odpowiedzią.
– Mój tata chciał, żebym przejął po nim piekarnię, a ja odmówiłem – odparł. – Muszę cofnąć dawne przyrzeczenie.
Potem odwiedził miejsce, w którym kiedyś szczęśliwy był piekarz Bajgiel. Zobaczył zbudowany przez niego prawie sto lat temu piec „anglik”. I pomyślał, że trud piekarza, do którego kiedyś ciągnęły tłumy z nieistniejącej już żydowskiej dzielnicy Krakowa, gdzie ludzie spotykali się nie tylko po to by kupić chleb, ale i porozmawiać, poplotkować – nie powinien iść na marne; że pasja nie powinna przegrywać z historią.
Od razu zakochał się w tej stareńkiej piekarni. I zamarzył, żeby nie tylko piec w niej najlepsze w całej Galicji bułeczki, ale także, by stała się ona – jak kiedyś – miejscem spotkań, również artystycznych. Przy chlebie, czasem i winie.
I tak pedagog z wykształcenia postanowił iść za tradycją, o której marzył jego ojciec. Założył w Krakowie przy ulicy Meiselsa 6 „Piekarnię mojego taty”, w której wypieka się prawdziwe chleby, jak kiedyś. Na zakwasie zależnym od ludzi i Księżyca. Gdzie zatrudnia tylko prawdziwych piekarzy, mistrzów w swoim zawodzie, którzy dzięki swym umiejętnościom codziennie dokonują cudu przemiany mąki i wody w chleb powszedni. Gdzie ciasto wyrabia się w pocie czoła, a potem wypieka je w trudnym, ale pięknym piecu, z miłością.
– Jak za czasów mojego dzieciństwa – uśmiecha się Zofia Nowińska, córka piekarza, dla której „Piekarnia mojego taty” jest także spełnieniem marzenia jej ukochanego ojca. Dziś w domu pani Zofii znów, jak przed laty, pachnie chlebem. Chlebem, nad którym czuwają duchy wszystkich piekarzy, którym nie pozwolono spełnić marzeń. Nie tylko tych z Kazimierza...
Sonia Jelska
Fot. Paweł Rucki
dla zalogowanych użytkowników serwisu.