Są ludzie, którzy mają duszę niczym radar wyczuloną na urodę miejsca. Potrafią zobaczyć więcej niż inni. Tak jak Anna i Stanisław Achymkowie – prawdziwi poeci.
Są jak ogień i woda. On zapala się łatwo, czasami płomieniem zbyt jasnym, żeby dostrzec to, co blisko. Ona cierpliwa i łagodna. Co trzeba podlać – podleje, co na darmo płonie – ugasi. Bywa trudno, ale przecież porwali się z motyką na słońce.
Dzikość w sercu
Anna właśnie wraca do wsi z zamojskiego koncertu. Zamyślona trochę, bo jeszcze grają w niej nuty Szymanowskiego. Parkuje pod drewnianym płotem z plecionych wierzbowych gałęzi i w lakierowanych modnych butach skacze przez żółtą tłustą kałużę rozlaną na środku ścieżki. – Kałuża musi być. Jest częścią Roztocza jak strzecha, jak drzewa przydrożne, jak te płachetki pól, co ciągną się aż po kraniec nieba – wyjaśnia Stanisław. – Jest jak wycieraczka przed drzwiami. To kałuża metafizyczna. Przekraczasz ją i jesteś w innym świecie. Bez cementu i plastiku.
Anna żartuje, że kiedy deszcz nie pada przez kilka dni, Staś gotów jest nosić wodę ze studni, żeby mu ta kałuża nie wyschła. Dlatego na co dzień chodzi w kaloszach. Ale tak naprawdę do roztoczańskich łąk i lasów rasowe gumofilce pasują lepiej niż markowe buty trekkingowe. – Ja to dziki jestem – mówi Stanisław całkiem serio. – Siedem razy zmieniałem szkołę średnią i dzikości ze mnie nie wydarli. Wykształcenie odebrałem powierzchowne, ale środek mam zdrowy, bo nie do szkoły szedłem po naukę, ale do wąwozu, na łąki... To dzięki przyrodzie zostałem poetą i poznałem Anię. Razem jesteśmy, bo i w Roztoczu zakochaliśmy się razem.
Do Guciowa przyjechali z Lublina na badania naukowe. Studiowali wówczas geografię na UMCS. Uniwersytet miał we wsi stację naukowo-badawczą, to do dziś jedyny budynek z pięterkiem. Stacja powstała tutaj nieprzypadkowo, bo ta mała wieś w sercu Roztocza, w głębokiej dolinie Wieprza, leży u stóp góry, na której pozostały ślady potężnego grodziska z IX wieku. Tu chałupy dotykają puszczy Roztoczańskiego Parku Narodowego. – Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że Guciów to najpiękniejsze miejsce na Roztoczu – uśmiecha się Anna. – Gdy okazało się, że gospodarstwo za płotem stacji naukowej jest na sprzedaż, nie zastanawialiśmy się długo.
reklama
Potem zadłużali się i kupowali kolejne niechciane domy, starą gospodę, która dziś przynosi im kulinarną sławę. Dwie dopiero co odbudowane chaty pozwalają nocować gości. – Gdy kupiliśmy pierwszą, wszyscy znajomi pukali się w głowę, a kiedy tu się sprowadziliśmy, miejscowi żegnali się na nasz widok – wspomina Anna. – Myśleli, że jesteśmy szaleni. – I co tu kryć – kiwa głową Stanisław – mieli rację. Ludzie rozbierają stare chaty, bo nikt im nie powie, jakie są piękne i niezwykłe. Wycina się aleje przydrożnych drzew, miasteczkowe skwery karczuje, żeby położyć płyty z karkonoskiego granitu za unijne pieniądze, a ja nie mogę się na to zgodzić. Ciężkie życie mają ze mną burmistrzowie i radni.
Anna też nie ma lekko z tą jego dzikością. Sięga po swój notes i planuje, co trzeba jutro zrobić. Co kupić, żeby działała gospoda, jakie zajęcie dać ludziom, którzy przyjdą rankiem, bo Staszek obiecał im pracę. Kiedy zapłacić podatki i czy wystarczy na prąd. I jak namówić ostatnią studentkę z okolicy, żeby nie przerywała szkoły i nie jechała do Londynu. Żeby została, bo Roztocze potrzebuje młodych. Ania pochyla się nad czarnym szeregiem cyfr. Ktoś musi patrzeć blisko, żeby Stanisław mógł zobaczyć gwiazdy.
Wrota do marzeń
We wnętrzu gospody wiszą fotografie Stanisława: mgły, słońca, pola i... kawałek szczytowej ściany jakiejś wiekowej stodoły bez dachu. Za to z drzwiami. Jeśli je otworzysz, zobaczysz błękit.
Takie same drzwi ma na podwórku. Otwierasz je, a z drugiej strony zamiast mrocznej sieni domu widzisz dwie żółte koleiny pośród słońca. – To nasza droga do Roztocza – Stanisław jest z tych wrót dumny. Ale najpiękniejsze ze zdjęć, to czarno-białe, co wisi w ich pierwszej białej chacie, 17 lat temu zrobiła Anna. W koleinach na drodze pośród drewnianych płotów i starych drzew wędrują Stanisław i mały Jasiek. Niby razem, ale osobno, bo za ręce się nie trzymają. Jasiek patrzy na tatę, tata patrzy w niebo.
– Stanisław nie potrafi oderwać się od gór, od drzew, od nieba. Próbuje, ale nie potrafi. Głowę nosi w chmurach, a w życiu trzeba czasami stanąć na ziemi. Zobaczyć to, co pod stopami, dom, dziecko, kobietę... – w głosie Anny słychać nutkę melancholii. – Staś się stara, ale wciąż brak mu czasu, żeby zobaczyć to, co najważniejsze. Widzi, gdzie upadł meteoryt, ale nie zauważa, kiedy dziecko zaczyna chodzić. – Ania jest uważna. Bez niej nic by tu nie było – przyznaje Jachymek.
Uwodzicielska moc legendy
Stanisław zwiesi głowę, wciągnie buty i pójdzie przez pola pośród drzew, które na własność wykupił, żeby się do nich drwale nie zabrali. Odnajdzie meteoryt. Albo trop dinozaura zaklęty w kamieniu. Albo grot strzały.
– Może była to stolica Grodów Czerwieńskich bogacących się na wyrabianiu purpury z czerwi gnieżdżących się w tutejszych borach? Po barwnik z owadzich larw ciągnęli kupcy z Europy, Persji, a nawet Indii. Jeszcze dziś oracze z Guciowa wyciągają spod lemieszy kawałki mieczy i skorupy glinianych naczyń. Jachymek prowadzi swoich gości w górę, żeby zobaczyli pięć wielkich kręgów wałów obronnych. Pokazuje, gdzie do dziś stoi woda w tysiącletnich ujęciach.
– Miejscowi nazywają górę Monastyrzem. Dlaczego? Może to potomkowie tych, co żyli tu przed tysiącem lat, może przetrwała między nimi pamięć o Cyrylu i Metodym? Może aż tutaj dotarli, a nie tylko na Morawy i Czechy?
Kiedy gród padł, przez osiemset lat tylko puszcza tu trwała. A potem zbuntowali się chłopi z Aleksandrowa pod Lublinem. Bracia Grelowie uszli w las przed pańskim gniewem. Nad Wieprzem wykarczowali polany i postawili chaty. Wieś buntowników zwała się Grele. Dolina tu wąska i podmokła, żyto się nie udawało, więc nauczyli się robić wozy i koła z buczyny kradzionej hrabiemu Łosiowi. Kiedy się upomniał, żeby gniew jego uśmierzyć, stanęli na pałacowym dywanie i powiadają: „Hrabio, na cześć córki Waszej, Augusty, wieś swoją nazwalim Guciów”.
Narysuj mi szczęście
Roztocze dziś to męski świat. Są wioski, gdzie kobiet nie ma prawie wcale. Wyjechały do miast. Zostali mężczyźni. Starzy są. Milczący. Wychodzą rankiem na drogę w wojskowych spodniach i furażerkach, co pamiętają czasy żołnierskich przepustek. Stoją. Patrzą. A przed nimi mgły nad rzeką, pszczoły ospałe od rosy i bobry pod mostem z żerdzi i bali. Czasem orzeł bielik mignie ponad lasem. Chłopi sypią ziarna w lniane płótno i idą wysiewać je w długie zagony. Każde ziarno trzeba wziąć do ręki, żeby ciepłe było, nim dotknie ziemi. Może dlatego w całym świecie nie ma już takiego chleba jak tutaj?
Anna i Staszek przewędrowali niedawno całą tę krainę pieszo. Aż nad Wisłę doszli w Zawichoście. Rozmawiali z ludźmi, śmiali się z nimi, głaskali koty i psiaki, oglądali cielęta i źrebaki na polach złotych, siedzieli w cieniu grusz sadzonych po to, żeby się miedzy nie dało przesunąć.
– Żal, że młodzi wyjeżdżają – uśmiecha się Anna. – Szkoda, że nie umiem dać im pracy za takie pieniądze, żeby zechcieli zostać.
– Ale może wrócą z Anglii z nowym spojrzeniem? – zastanawia się Stanisław. – Może zechcą tak jak ja usiąść przed chatą i popatrzeć na mgły, na kłócące się dudki. Zachwycić się tą chwilą.
Na razie zachwytu nauczył się Jasiek. Od Anny. Do jej książek robi ilustracje. Rysuje węglem chaty drewniane pod strzechą. Lipy wykupione od siekier. Płoty drewniane, sękate i poskręcane jak ludzkie losy. I bociana na gnieździe. Na znak, że dom szczęśliwy. I że pełen ducha.
Grzegorz Kapla
dla zalogowanych użytkowników serwisu.