Zaraz po studiach musieli wybierać. Kroiła im się dobra i stała praca w Polsce, ale też mieli szansę robić karierę w Londynie albo Nowym Jorku. Demkowiczowie wybrali Orelec. I wcale tego nie żałują.
Kiedy Janusz staje na polanie i zaczyna opowiadać o 150-letniej stodole, którą tu razem z żoną postawią, trudno pomyśleć o nim inaczej: marzyciel. Ale on wie, co mówi. Jest pewien, że kiedyś zbuduje amfiteatr, że zaprosi ludzi na koncerty dżezowe, a w okolicznych domach ludzie znowu będą wyplatać bojkowską biżuterię i kuć najtwardsze żelazo pod słońcem.
– Chcemy, żeby w Orelcu znalazły schronienie ginące zawody, kiedyś w Bieszczadach powszechne – wyjaśnia Magda. – Żeby Ewelina, która robi krywulki, czyli tradycyjną biżuterię, i jej mąż, ostatni chyba cieśla umiejący łupać gont, mogli tego nauczyć innych.
Na razie tylko wiatr szumi w drzewach za strumieniem. Ale Janusz opowiada z taką pasją, że człowiek zaczyna widzieć ten wysoki, zadarty hardo czterospadowy dach. Te poczerniałe bale chaty, którą pobudowali cieśle gdzieś koło 1845 roku. „Stodoła ze wsi Wesoła” – tak się będzie nazywać. Na razie leży rozłożona na części. Każdy kamień, każdy bal i każda belka stropu opisane i ponumerowane. Żeby można było je poskładać na powrót jak klocki.
Piwnica pełna wina
Demkowiczowie zbudowali w taki sposób już dwa domy: modrzewiowy i jodłowy. Stoją obok siebie na górskiej łące pod bezkresem nieba. Gospodarstwu dali nazwę „Zagroda Magija”. Trochę po Polsku, trochę po bojkowsku.
– Wymyśliliśmy taką nazwę, bo to naprawdę magiczne miejsce – mówi Magda. – Nie tylko dla nas. Dla wszystkich, co choć chwilę tu pobędą.
Magiczne było też ich pierwsze spotkanie. Poznali się właśnie tutaj, u podnóża Bieszczadów, gdy jeszcze chodzili do liceum. Od razu wpadli sobie w oko.
W szkole średniej Janusz pisał piosenki dla Magdy i planował, że będzie studiować weterynarię.
– Z początku chciałem iść na studia muzyczne, ale utrudniały to przepisy – śmieje się. – Nie miałem świadectwa szkoły muzycznej. Na szczęście ostatecznie znieśli tę bzdurną zasadę i wystarczyło tylko być dobrym na egzaminach. Trzeba było pokonać tych kilkunastu na jedno miejsce.
reklama
Janusz był dobry, dostał się. Magdę za to pociągał teatr. Scena Plastyczna Leszka Mądzika.
– Podobały mi się te spektakle, bo nie było w nich ani słowa, tylko ruch, gest, światło, dźwięki – opowiada.
– Wszystko tak połączone, żeby tworzyć nieprawdopodobne ruchome obrazy.
Bardzo sugestywne. Pisałam o tym, jeździłam na warsztaty. W końcu dziesięć lat temu sama zaczęłam grać u Grażyny Kaznowskiej-Chrapko.
Przez całe studia ciągnęło ich w góry. Ale wtedy nie myśleli, że kiedyś zbudują tam dom. Owszem, czytało się „Siekierezadę”, słuchało rockowej kapeli KSU. Ale mieszkać, pracować i robić karierę jechało się do Londynu albo Nowego Jorku, a nie do Ustrzyk.
– Żyjąc w mieście, coraz bardziej tęskniliśmy za górami. No cóż, tak to bywa. Czasem trzeba odejść gdzieś daleko, żeby zrozumieć, co jest naprawdę ważne – opowiada Magda.
– Myśleliśmy o tym, co dalej – wspomina Janusz. – Myśmy mieli wybór: ruszamy na Zachód, jak wielu naszych przyjaciół, albo zostajemy w Polsce. W Ameryce byłoby łatwo, bo Magda znała tam ludzi, którzy by nam pomogli.
– Kończyliśmy studia i to był ten niezwykły moment, gdy człowiek ma nieograniczone możliwości – mówi Magda.
– Nie chcieliśmy życia wedle schematu: szkoła, studia, praca, pieniądze, emerytura – dodaje Janusz. – I w pewnej chwili pomyśleliśmy, że jednak fajnie byłoby mieć dom w górach. Taki prawdziwy, drewniany. Żeby ludzie mogli do nas przyjeżdżać. Żeby muzykę grać. Mieć piwnicę pełną wina. Żeby jesienią buki były czerwone, a zimą można było na nartach pójść wilczym tropem. I tak właśnie się stało. Choć nie od razu.
Bobry jak kociaki Drewnianych domów jeszcze całe mnóstwo stoi w odludnych zakamarkach Gór Słonnych na północ od Sanu i Strwiąża. – To góry nieodkryte. Gratka dla tych, co poszukują przygody, zapomnianych dróg i unikalnych krajobrazów – uśmiecha się Magda. – Pewnie po wojnie i Bieszczady tak wyglądały, zanim porosły asfaltem i znakowanymi szlakami. Sami, kiedy mają wolną chwilę, wsiadają do auta i jadą oglądać świat. Nigdy nie przestał ich cieszyć. I ciągle odkrywają coś nowego. Ostatnio w pobliskich Uhercach pod wiaduktem zagnieździły się bobry. Wybraliśmy się tam przed zachodem słońca.
– Przygotowujemy ścieżkę turystyczną, która pozwoli pokazać całe bogactwo naszych gór: ginące zawody, miejsca ważne dla kultury, wierzenia, historię – opowiada Janusz. – W Uhercach od lat istnieje rezerwat bobrów, ale nie wolno było wejść na teren żeremi. Teraz bobry przeniosły się na drugą stronę dawnego nasypu kolejowego, więc wreszcie można je zobaczyć.
Wesoła stodoła Pierwszy dom Demkowiczowie postawili trochę przez przypadek.
– Wypatrzyłam go podczas wycieczki – opowiada Magda. – Stał przy drodze opuszczony, samotny i wielki. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Zapytaliśmy o gospodarza. Okazało się, że to Zdzisław Smorul, słynny skoczek narciarski. Dom zbudował w 1906 roku leśniczy, jego dziad, który znał się na drewnie i wybrał najlepsze, modrzewiowe pnie.
Janusz nie miał wówczas bladego pojęcia o budowaniu, ale marzycielom to nie przeszkadza. Cieszyli się, że znaleźli kawał łąki pod lasem w zakolu strumienia, który w czasie roztopów potrafi być wielką rzeką. Patrzyli na nią, a Janusz opowiadał: tu postawimy dom, tędy będzie wiodła droga. Tam studnię wykopiemy, pod tą skarpą piwniczkę na wino. A Magda tylko się śmiała. Kupili ziemię i przenieśli na nią drewnianą chałupę Smorula. Z drugą było łatwiej, bo w okolicznych wioskach już było wiadomo, że takiej szukają.
– Na pograniczu wciąż ludzie myślą, że drewniany dom to przeżytek, że trzeba postawić nowy, z cegły i betonu, że taki będzie solidniejszy, a stary najlepiej zimą spalić w piecu – Janusz rozkłada ręce. – Ale są na szczęście tacy, jak my, którzy starają się te piękne bieszczadzkie chałupy ocalić od zapomnienia. Tak było ze stodołą.
– Dostaliśmy telefon, że we wsi Wesoła na Pogórzu Dynowskim jest jedna do kupienia – wspomina Magda. – Pojechaliśmy więc, zostawiliśmy samochód na dole i poszliśmy wąską ścieżką pod lasem stromo w górę jakieś 800 metrów.
Patrzymy, a tu sad piękny, ogród, kurnik i stodoła z czterospadowym dachem. A wszystko to wyglądało tak, jakby czas stanął w miejscu jakieś dwieście lat temu.
– No i dwie panie. Młodsza miała 72 lata, a starsza 86 – Januszowi zapalają się ogniki w oczach. – Gdy zaczęliśmy rozmawiać, okazało się, że nigdy nie były u lekarza, nigdy nie schodziły do sklepu. Wszystko, czego im trzeba, miały w ogródku, sadzie i kurniku.
Koncert pod okapem Magda działa w Stowarzyszeniu „Orelec”.
– Założyliśmy je, kiedy gmina Olszanica zamknęła nam szkołę – tłumaczy. – To było prawdziwe nieszczęście, ale z dzisiejszej perspektywy patrzymy na to zupełnie inaczej. Bo wiele się dzięki temu nauczyliśmy: założyliśmy własną podstawówkę dla klas I–III, a także zrobiliśmy projekt ogrodzenia i wyposażenia starego kościółka, który niszczeje zamknięty na głucho. Kiedyś będziemy urządzać w nim wystawy. Na razie zrealizowaliśmy tam warsztaty na temat obrzędów Wielkiej Nocy.
Popołudniami Magda robi teatr. Z młodzieżą, bo pamięta, ile to dla niej znaczyło, gdy jako młoda dziewczyna sama stała na scenie.
– Oczywiście to teatr plastyczny – uśmiecha się. – Bez słów. Z obrazem i dźwiękiem. Z długimi pasmami folii, które mienią się na wietrze. Z tiulem i światłem. Lubię ten efekt gry świateł, kiedy wyczarowujesz z przestrzeni postaci albo sprawiasz, że znikają.
Wkrótce Magda zagra na jednej scenie z teatrem Leszka Mądzika.
– To będzie przeżycie! Staniemy obok siebie, zamknie się jakiś rozdział – zamyśla się. – To będzie nowy początek.
Dla Janusza nowy początek nastąpi wtedy, gdy już postawi stodołę nad strumieniem. Wreszcie będzie dobre miejsce, żeby grać. Teraz w „Magiji” koncerty odbywają się pod okapem albo w domu. Ale tam nie pomieści się więcej niż trzydziestu gości. A jest czego słuchać, bo jakiś czas temu Janusz wraz z Damianem Kuraszem założył grupę „Tołhaje”. Wygrali już międzynarodowy konkurs „Eurofolk” i wystąpili na festiwalu Europejskiej Unii Radiowej jako reprezentanci Polski.
– „Tołhaj” to słowo-klucz do Bieszczadów – wyjaśnia. – To miejscowy szlachetny zbójnik. Nasza legenda. Chciałbym, żeby zaistniał w powszechnej świadomości jak Janosik na Podhalu. Żeby wyparł z solińskich sklepików plastikowego chińskiego delfinka, którego turyści kupują jako pamiątkę z gór.
Stanisław Orłowski, który mieszka po drugiej stronie góry, wydał właśnie książkę o tołhajach, z grafikami Jędrka Połoniny. Planują postawić zbójnikowi pomnik w środku Orelca. I wypromować Nagrodę Tołhaja, która każdego roku będzie przyznawana tym, co dla Bieszczadów zrobili coś dobrego. Niekoniecznie wielkiego, ale właśnie dobrego. Może i Demkowiczom kiedyś coś się trafi?
Grzegorz Kapala
dla zalogowanych użytkowników serwisu.