Ognista kula rosła z dnia na dzień na niebie Atlantydy. Tylko niewielu mieszkańców kontynentu orientowało się w niebezpieczeństwie grożącym ich światu. Wiele tygodni wcześniej kapłani określili tor lotu planetoidy i dostrzegli możliwość kolizji z Ziemią. Jako świetnie wykształceni domyślali się skutków zderzenia. To właśnie za ich namową flotylla statków, wypełnionych skarbami i grupą kapłanów, wyruszyła ku dalekim lądom...
Grecki myśliciel Platon, czterysta lat przed naszą erą, opisał w swoich dziełach zatopioną w oceanie Atlantydę. Od tamtego czasu jej poszukiwaniem zajmowały się pokolenia entuzjastów. Oficjalna nauka starała się od tego trzymać jak najdalej, uznając, że opis Platona, który powstał podobno w oparciu o notatki jego przodka Solona, jest jedynie dziełem literackim, nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością. Uczonych nie wzruszały nawet przytaczane przez poszukiwaczy dowody, zadziwiające zbieżności w legendach i języku ludów zamieszkujących wybrzeża po obu stronach Oceanu Atlantyckiego. Przykładem tego była nazwa zaginionego lądu: w języku Azteków - Aztlan, Basków - Atlaintika, Fenicjan - Antilla, Egipcjan - Amenti, Wikingów - Atli, a Afrykańczyków - Atlantioi.
Naukowców nie przekonał nawet dokument Majów (spoczywający dziś w bibliotece madryckiej), w którym Atlantyda opisana jest dokładnie tak, jak u Platona (ta sama przyczyna tragedii - uderzenie w Ziemię ogromnego meteorytu, taka sama liczba mieszkańców - 65 milionów). Jakby wymyślenie tej samej powieści przez dwóch ludzi z odległych w czasie i przestrzeni kultur było czymś zupełnie naturalnym i niegodnym zauważenia!
Nauka zignorowała doniesienia o Atlantydzie, podobnie jak kronikę chińskiego historyka Sima Qiana z 90 roku p. n. e. Uczony opisał w niej grobowiec pierwszego cesarza Chin, Szy huang-ti, założyciela dynastii Ming, twierdząc, że kryje on - prócz ciała cesarza - wszystkie tajniki cywilizacji chińskiej oraz tej z... Atlantydy. Włożono mędzy bajki i tę informację, że całości kompleksu strzeże ogromna kamienna armia licząca 10 tysięcy figur. Tymczasem do tej pory rzeczywiście odkryto armię kamiennych wojowników naturalnej wielkości i naliczono ich siedem tysięcy! Po wstępnych badaniach, wierceniach i zrobieniu zdjęć rentgenowskich wiadomo, że powierzchnia grobowca liczy 56 kilometrów kwadratowych. I to właśnie w nim mają się znajdować tajemnice przekazane przez Atlantów. Według chińskiego historyka, znajduje się tam także mnóstwo mechanicznych urządzeń zatopionych w rtęciowym oceanie.
Nikt nie wie, dlaczego zwleka się z otwarciem grobowca. Czyżby naukowcy bali się otwarcia swoistej "puszki Pandory"? Albo niespodzianki, jak ta z mumią wykopaną w pobliżu grobowca? Otóż natrafiono tam na grób kobiety, która - ułożona w systemie sarkofagów włożonych jeden w drugi - pływała w osiemdziesięciu litrach żółtawej cieczy. Tajemniczy płyn zakonserwował zmarłą tak doskonale, że nawet mięśnie zachowały elastyczność. Składu płynu do dziś nie udało się ustalić.
reklama
Obok odkryto fragment mapy Chin, której dokładność odpowiada dzisiejszym mapom satelitarnym! I jeszcze jedno. W pobliżu grobowca stoi wysoka na 166 metrów, biała piramida, o istnieniu której wiemy tylko z niewyraźnych zdjęć szpiegowskich zrobionych przez Amerykanów w 1947 roku. Władze chińskie nie chcą ujawnić żadnych szczegółów na ten temat! Jeśli rzeczywistość potwierdzi kiedykolwiek opisy zamieszczone w kronice Sima Qiana, to może i jego opowieść o Atlantydzie okaże się prawdziwa?!
Choć władze chińskie milczą na ten temat jak głaz, zainteresowanie odkryciem wykazał niemiecki astrofizyk Otto Muck. Przebadał zapiski Platona, kroniki chińskie i zapiski Majów, i doszedł do wniosku, iż wszystkie one mówią o dniu, w którym w Ziemię uderzyła ogromna planetoida. Wspominają też, że wtedy Słońce, Wenus, Ziemia i Księżyc stanęły w jednej linii. Katastrofa wydarzyła się około 8490 roku przed naszą erą. Muck, wraz z kilkoma innymi astronomami, przeprowadził dziesiątki symulacji komputerowych i odkrył, że wspomniane ustawienie planet miało miejsce, według naszego kalendarza, 6 czerwca 8498 roku p. n. e. Dalsze symulacje potwierdziły, iż wytworzone w wyniku takiego ustawienia ciał niebieskich pole grawitacyjne mogło ściągnąć jedną z wielu krążących wokół Słońca planetoid na orbitę kolidującą z orbitą Błękitnej Planety. W tym bowiem czasie, a zdarza się to raz na miliard lat, kilka planetoid było wyjątkowo blisko Ziemi.
Rozumowanie zespołu Mucka było proste: trzeba obliczyć miejsce upadku intruza z kosmosu i gdzieś w tych okolicach szukać śladów po Atlantydzie. Ku zaskoczeniu uczonych, symulacyjne obliczenie toru planetoidy pokazało jej upadek na Zatokę Meksykańską, a więc w miejscu, gdzie zdjęcia robione z kosmosu już dawno ujawniły istnienie wielkiego krateru. Na podstawie wielkości krateru obliczono wielkość i masę "kosmicznego zabójcy". Według szacunków, objętość ciała, które uderzyło w Ziemię, wynosiła 600 km3, a masa 1-2 biliony ton!
Musiało to, poza potężnym trzęsieniem Ziemi, połączonym z erupcją wulkanów, wywołać falę na Oceanie Atlantyckim o wysokości 350-400 metrów! (około 140 pięter!). Pośród takich fal mógł zginąć cały wielki ląd, którego pozostałością są... Wyspy Azorskie. A więc wszystko się zgadza! Platon w swoich dziełach "Timajos" i "Kritias" podaje, że Atlantyda leżała trzy dni drogi od Słupów Heraklesa (tak za jego czasów określano Cieśninę Gibraltarską). Przyjmując, że ówczesne statki żaglowe wspomagane wiosłami płynęły z prędkością około 20 km/godz., łatwo obliczyć, iż w trzy dni żeglugi (siedemdziesiąt dwie godziny razy dwadzieścia kilometrów) można pokonać około 1500 kilometrów. I w takiej właśnie odległości położone są Azory.
Platon twierdził też, że na Atlantydzie istniały góry wysokie na siedem kilometrów. Ciekawe, że najwyższy szczyt Azorów znajduje się na wysepce Pico i liczy sobie ponad dwa kilometry wysokości oraz - jak wykazują pomiary dokonane z kosmosu - jest zanurzony w wodzie na pięć kilometrów. Wysepka jest koniuszkiem niewielkiego podwodnego kontynentu zanurzonego na głębokość 4-6 kilometrów, mającego powierzchnię dzisiejszej Europy! Zdaniem uczonych, kontynenty nie zapadają się samoczynnie na taką głębokość.
Michael Preisinger, kontynuator badań Otto Mucka, nie dał się jednak uwieść nawet tak przekonującym argumentom i zorganizował na początku 2000 roku wyprawę, która na miejscu miała zbadać tę wielką zagadkę. Już drugiego dnia po przybyciu dowiedział się od miejscowych rybaków, że wypływając na połowy, nigdy nie zabierają z sobą słodkiej wody pitnej. Między Wyspami Azorskimi znają bowiem płycizny będące szczytami gór, gdzie wystarczy zanurzyć wiadro i wyciągnąć z podwodnych studni... słodką wodę.
Wiadomości o tych szczególnych miejscach rybacy przekazują sobie z pokolenia na pokolenie. Michael Preisinger, korzystając z precyzyjnych echosond, przebadał je i natknął się na dziwne struktury kamienne układające się tak, jakby zbudowała je ludzka ręka. W dwa tygodnie później wydobył spośród nich resztki skamieniałego drewna mangrowców Đ drzew, które zazwyczaj porastają tamtejsze wybrzeża. Badanie skamieniałości metodą węgla C-14 wykazało, iż mają one około 12 tysięcy lat.
Niestety, przeciwnicy istnienia Atlantydy szybko znaleźli naukowe wytłumaczenie tych odkryć. Kamienne struktury określili kaprysem natury, a kawałki drewna - ich zdaniem - po prostu przypłynęły w to miejsce, by zatonąć. Uniwersyteckie autorytety odmówiły wykonania kosztownych zdjęć podwodnych, jeśli nie znajdzie się jakiś "prawdziwy dowód". Tylko jak go zdobyć, nie mając do dyspozycji specjalistycznego sprzętu? Gdy wyglądało na to, że wysiłki Otto Mucka i ludzi Preisingera zostaną zmarnowane, potwierdzenie przypuszczeń o istnieniu Atlantydy znalazło się w... muzeum paryskiej Szkoły Górniczej!
Otóż w 1898 roku wysłano w okolice Azorów statek francuski ze specjalistami, mającymi za zadanie naprawić telefoniczny kabel transoceaniczny. Czerpak tego statku wydobył z głębokości trzech kilometrów kawałki zeszklonej lawy, zwanej tachilitem. Taka skała - według geologów - może powstać na powierzchni jedynie w warunkach ciśnienia atmosferycznego. Mało tego, w 1995 roku inna francuska ekipa stwierdziła w tych okolicach, na głębokości 5 tysięcy metrów, istnienie swoistego rodzaju piachu, który powstaje tylko i wyłącznie na skutek uderzeń fal o brzeg!
Wobec takich argumentów geologia jest zupełnie bezradna. Chcąc zaprzeczyć lub potwierdzić istnienie lądu w tamtej okolicy, w każdym wypadku musi zaprzeczyć sama sobie. Może właśnie dlatego z takim uporem odrzuca się wszelkie propozycje precyzyjnych badań tamtego terenu? Atlantyda może bowiem stać się zaprzeczeniem całej dotychczasowej nauki o historii rozwoju Błękitnej Planety i zamieszkujących ją cywilizacjach. A jak dotychczas nikomu, poza grupką szalonych entuzjastów, na tym nie zależy.
Jerzy Gracz
dla zalogowanych użytkowników serwisu.