Życie po raz drugi... W snach jest zawsze zdrowy. Tańczy i biega. Ale nigdy we śnie nie maluje ręką, tylko ustami. Tak jak w życiu.
Henryk Paraszczuk maluje od siedmiu lat. Jego prace wystawiano w Muzeum Narodowym w Warszawie. Jest jedynym na Lubelszczyźnie i jednym z czternastu w Polsce stypendystów elitarnego Światowego Zrzeszenia Artystów Malujących Ustami i Nogami w Liechtensteinie. Prace artysty zachwycają ogromną precyzją. Jego Madonny połyskują złocistą aureolą, na ich kolorowych ornatach widoczny jest każdy detal, nawet załamanie światła.
Katastrofa na skrzyżowaniu
Nigdy nie zapomni tego lipcowego, upalnego dnia sprzed 23 lat. Wracał z wojskowej przepustki od rodziców mieszkających w Majdanie Starym koło Rejowca. Około północy w Dęblinie wysiadł z pociągu. Nie wie dlaczego nie zauważył nadjeżdżającego z przeciwka pociągu i biegł na oślep torami. Nic więcej nie pamięta. Czarna ściana, dziura w głowie.
- Powiedzieli mi, że pociąg wlókł mnie jeszcze jakieś dwa i pół kilometra, że znaleźli mnie nieprzytomnego, ze zmiażdżonymi kończynami, na torach - wspomina. Obudził się w szpitalu ze strasznym, niewyobrażalnym bólem. Nie wiedział, gdzie jest, ani co się stało. Po kilku dniach przewieziono go do szpitala na ulicy Szaserów w Warszawie. Co kilka godzin odzyskiwał i tracił przytomność. Lekarze powiedzieli mu, że ma urwaną jedną nogę, a w drugą i w obydwie zmiażdżone ręce wdała się gangrena. Z godziny na godzinę podjęto decyzję o amputacji wszystkich kończyn. Pamięta, że właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczył spłakaną twarz swojego ojca.
Henryk nigdy nie dowierzał wróżbom. Po wypadku przypomniał sobie jednak, że kiedy miał 18 lat, jego matka pojechała do wróżki do Chełma. Wróciła bardzo przygnębiona. Podobno wróżka przepowiedziała jej, że jedyny syn będzie miał poważny wypadek na jakimś skrzyżowaniu dróg, w podróży. Dęblin leży właśnie na skrzyżowaniu dróg.
Jak zakwitły kolorowe kwiaty
Długo dochodził do siebie. Wycieńczony operacjami i bólem, początkowo nie zdawał sobie sprawy, co się tak naprawdę stało. Po latach nadal ze łzami wspomina tamte miesiące. Ze szpitala w Warszawie przewieziono go do Stołecznego Centrum Rehabilitacji w Konstancinie. Tam uczył się chodzić o kulach, na protezach. I spotkał ludzi takich jak on, po wypadkach, także bez kończyn. Henryk ze Śląska nauczył go wyjmować z paczki i zapalać papierosa ustami.Na dalszej rehabilitacji w Poznaniu nauczył się podpisywać odcinki renty, trzymając długopis w ustach. Po 3 latach wrócił do domu. Matka zaczęła podupadać na zdrowiu, więc zdecydowali z rodzicami, że Henryk zamieszka w domu pomocy społecznej. Czuł się tu bardzo osamotniony. Zaczął zaglądać do kieliszka, by w alkoholu utopić swój smutek.
reklama
- Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie osoby, które spotkałem w Domu Pomocy Społecznej nr 1 w Lublinie - wspomina po latach. - Pani Grażyna Lipiec, jedna z instruktorek terapii zajęciowej, widząc, że mam jakieś zdolności, powiedziała mi, że w Liechtensteinie istnieje organizacja, która z zrzesza artystów malujących nogami i ustami, i żebym tam wysłał swoje prace. A pan Niezgoda, ówczesny, nieżyjący już dyrektor domu, kupił mi pierwsze farby i płótna.
Na początku Henryk malował ot tak, dla zabicia czasu. Bo to pozwalało mu zapomnieć o tamtym tragicznym wydarzeniu. Spod pędzla trzymanego w ustach wychodziły bukiety kolorowych kwiatów i inne martwe natury. Kiedyś dom odwiedziła grupa zakonników z Ukrainy. Jeden z nich zachęcił Henryka do malowania ikon. Najpierw tworzył metodą prób i błędów, czytał mnóstwo książek o technikach malarskich. Z dnia na dzień malowanie wciągało go coraz bardziej. Kiedy poczuł się pewnie, wysłał kilka prac do Liechtensteinu. W Wigilię 1995 roku, jak zwykle, zamierzał wyjechać do rodziców. Nagle do jego pokoju wszedł uśmiechnięty dyrektor Niezgoda i z triumfem oznajmił:
- Panie Henryku, ma pan piękną Gwiazdkę. Został pan przyjęty do Światowego Zrzeszenia Artystów Malujących Ustami i Nogami! Henryk w pierwszej chwili nie mógł w to uwierzyć. Płakał. To było najszczęśliwsze Boże Narodzenie w jego życiu.
Modlitwa malowaniem Codziennie rano zasiada do sztalug. Spod jego pędzla wychodzą kolejne Madonny o skupionych i posępnych twarzach. Każda jest inna. Nad obrazem pracuje etapami. Malowanie jednego trwa ponad miesiąc. Wymaga to ogromnego wysiłku, bo przecież trzymając pędzel w ustach trudno uchwycić właściwą perspektywę. Kiedy farba wysycha, Henryk wprowadza kolejne poprawki i dopracowuje szczegóły. Na swoim koncie ma już ponad setkę obrazów.
- Kiedy maluję, jestem w innym świecie - opowiada. - To rodzaj mojej modlitwy. Po prostu modlę się malowaniem. Może to zabrzmi banalnie, ale właśnie wtedy myślę o mękach Chrystusa. Prace artysty wystawiano na kilkunastu ekspozycjach, zbiorowych i indywidualnych, między innymi w Pałacu Małachowskich w Nałęczowie, w galerii "Jatki" w Kazimierzu nad Wisłą, w galerii "Spichlerz" we Włocławku.
Są ozdobą prywatnych kolekcji w Holandii, Niemczech, na Ukrainie i w Liechtensteinie. Najbardziej lubi malować ikony i Madonny. Henryk Paraszczuk jest ulubieńcem pracowników domu pomocy społecznej. - To niezwykle otwarty i koleżeński człowiek - mówi Grażyna Lipiec. - Pogodny i optymistycznie nastawiony do świata i ludzi. A jego obrazy są coraz lepsze.
Madonny przychodzą we śnie Henryk ciągle śni. Kiedy był zdrowy, nie przywiązywał wagi do snów, a teraz każdy coś znaczy. Złe i pechowe oznaczają, że spotka go coś miłego i tak się zawsze dzieje. W niektórych tańczy i biega. Wiele razy wyśnił swoje obrazy. - Budzę się i natychmiast siadam do malowania. We śnie ujrzałem twarz Madonny, która aż prosi się o uwiecznienie - opowiada. Czasami zapomina, że nie ma rąk i nóg. Kiedyś obudził się w środku nocy. Wszyscy wokół spali, cisza jak makiem zasiał, a on czuł niemal fizycznie, że zaciska dłonie i obejmuje nimi kołdrę. Innym razem odwiedził go znajomy, a on chciał odruchowo za nim pobiec, bo zapomniał mu coś powiedzieć.
Cieszy go każdy dzień, a przede wszystkim to, że odzyskał taką, jak przed laty, pogodną naturę. Odkąd maluje, nigdy nie widziano, by miał chandrę.
- Wiem, że żyję dzięki malarstwu - mówi w zadumie artysta. - Malowanie mnie wyciszyło, stałem się mniej porywczy i wybuchowy, choć jestem zodiakalnym Baranem. Przy sztalugach odreagowuję wszystkie napięcia i stresy. Żyję prawdziwym życiem.
Marzenia pana Henryka związane są z malowaniem. Chciałby, żeby jego Matka Boska Licheńska trafiła do papieża. Ale nie tylko.
- Kiedyś, jak każdy, chciałem założyć rodzinę, mieć dzieci. Teraz to nierealne. Za to mam całkiem przyziemne marzenia: rzucić palenie i... schudnąć - śmieje się.
W życiu spotykają go wciąż małe radości. W czerwcu tego roku w lubelskiej telewizji wyemitowano poświęcony mu film pt. "Między zaśnięciem a ciszą". Ostatnio odwiedził swoją siostrę, która pokazała mu artykuły o nim wycięte z gazety. Mała siostrzenica powiedziała: - Wujku, ty jesteś sławny!
Na wystawie prac artystów malujących ustami i nogami w bibliotece Muzeum Narodowego w Warszawie w 1999 roku zaprezentował aż dziesięć prac i został laureatem głównej nagrody.
- Gdyby nie wypadek, nigdy nie sięgnąłbym po pędzel, a moje prace nie trafiłyby do muzeum. Niezbadane są wyroki Boskie - mówi w zadumie.
Katarzyna Szeloch
Fot. Piotr Tołwiński
dla zalogowanych użytkowników serwisu.