Afryka wcale nie jest czarna. Jest niebywale kolorowa,pełna magii i tajemnic. Europejczykom tylko niektóre udaje się poznać, a rzadko zrozumieć. Ludzie żyją tu inaczej niż my,inne rzeczy są dla nich ważne. Nie mierzą naszą miarą ani czasu, ani drogi, ani bogactwa, ani uczuć.
Nam, białym pozostaje tylko uważnie patrzeć i słuchać. A wtedy, być może, wyczujemy właściwy rytm zdarzeń i pozwolimy mu się unieść.
Od paru już godzin przemierzaliśmy rozległą równinę, porośniętą wyblakłą od słońca trawą i kolczastymi akacjami. Choć niedawno minęliśmy równik, powietrze było rześkie i suche, niczym w śródziemnomorskim kurorcie. Nic dziwnego - byliśmy na wysokości Kasprowego, w środku wielkiego płaskowyżu, między Wielkim Rowem Afrykańskim a pasmem gór Kenya, od których nazwę wziął kraj. Otaczał nas mocny zapach ziół, czerwonej ziemi i czegoś nieuchwytnego.
Film o dzikiej przyrodzie dział się naprawdę wokół nas. Mijaliśmy stada spokojnie pasących się zebr, nerwowych antylop, płochliwych gnu, pełnych gracji impali, powolnych bawołów, smukłych żyraf... Czasem, trzepocząc wielkimi skrzydłami, towarzyszyły nam strusie, biegnąc poboczem drogi niczym wiejskie burki, szakale uciekały w krzaki, a sępy krążyły gdzieś nad sawanną. Przez kilometry ani śladu człowieka. Toteż, gdy na pasku drogi złączonej z horyzontem zamajaczył mały punkt, skierowałam w jego stronę lornetkę.
Chudy, wysoki mężczyzna, odziany w czerwoną burkę, szedł równym, energicznym krokiem, trzymając w ręce dzidę. Gdy się prawie zrównaliśmy, zamachał nią jak autostopowicz. Kierowca wcisnął hamulec, stanęliśmy w chmurze pyłu. Nie patrząc na nas, wędrowiec wyrzucił z siebie parę słów. Kierowca kiwnął głową i wyjął z lodówki turystycznej butelkę wody.
- Chce mu się bardzo pić - wyjaśnił.
- Zapytaj, jak długo idzie. I dokąd - poprosiłam.
Masaj jakby tego nie słyszał. Odkręcił butelkę, wylał na dłoń trochę wody, przetarł twarz, potem pociągnął parę łyków, zakręcił butelkę i włożył za pazuchę. Pogrzebał tam, wyjął papierową, wymiętą torbę i podał kierowcy.
- Asante sana - podziękował kierowca, zlizując z dłoni szczyptę brunatnych grudek cukru. Masaj uśmiechnął się szeroko, schował torbę i dopiero teraz, dostrzegając naszą obecność, powiedział poprawną angielszczyzną:
- Idę do syna w mieście. To bardzo zdolny chłopiec. Niedługo będzie miał taki samochód jak ten. Wyjeżdża na uniwersytet do Nairobi - zakończył wyjaśnianie i ruszył przed siebie. Do najbliższego miasta było stąd około 70 kilometrów. Do rezerwatu Massai Mara, skąd szedł, mieliśmy jeszcze około 90.
Wodospady Thompsona
Wyszliśmy z samochodu i natychmiast opadło nas stado handlarzy. Torowaliśmy sobie wśród nich drogę, żeby obejrzeć wodę spadającą z siedemdziesięciopięciometrowego urwiska. Najbardziej wytrwała w zachwalaniu "swego sklepu" była dziewczyna w niebieskiej sukience w groszki i ze starannie wyprostowanymi włosami. Fotografowaliśmy się w napełniającym powietrze wodnym pyle, a ona cierpliwie stała z boku, powtarzając swój refren.
- Żadnych zakupów - postanowiłam sobie w myśli i w tej samej chwili dziewczyna złapała mnie za rękę.
- Chodź, minuta tylko, zobaczysz mój sklep, nie musisz nic kupować!
Miała takie żałosne oczy, że dałam się prowadzić na koniec labiryntu bud z tektury i zardzewiałej blachy.
- To mój sklep - oświadczyła radośnie, wskazując ostatnią z nich.
Klnąc swoją głupotę, obeszłam półki zapełnione koszmarną tandetą dla turystów, pamiętając, by się przy niczym nie zatrzymywać i niczego nie brać do ręki.
Gdy dotarłam do wejścia, dziewczyna wyciągnęła ze stosu jakiś obrazek i stanęła przede mną.
- Oddam ci za specjalną cenę. Zrobiłam to sama z liści banana - nie ustępowała.
Zerknęłam na obrazek. Dwa gepardy popatrzyły mi prosto w oczy i czułam, że się poddaję.
- Sama to zrobiłaś?
- Tak, to moja robota. Dwadzieścia dolarów, tylko dla ciebie!
- Dam dwa - powiedziałam twardo.
- Dwa? - krzyknęła i jej oczy przybrały jeszcze żałośniejszy wyraz. Wyraźnie jednak zapaliło się w nich jakieś światełko. - Daj piętnaście, co to dla ciebie. Ja muszę utrzymać całą rodzinę, dużo, dużo dzieci - trajkotała jak najęta. Słyszałam to już dziesiątki razy i często dawałam się nabrać, dopóki nie zrozumiałam, że to po prostu zaklęcia, które wyciskają z białych trochę więcej grosza. Dziewczyna wiedziała, jak używać tej magii. Całe jej ciało wyrażało straszliwą krzywdę - jakby czuła fizyczny ból przez moje skąpstwo. W końcu kupiłam obrazek za pięć dolarów.
Gdy dobiłyśmy targu, uśmiechnęła się szeroko, a z cienia wyłonił się młody mężczyzna w starannie uprasowanej białej koszuli i niczym kasa fiskalna zabezpieczył w swoim portfelu banknot, który jej dałam. A więc to jest szef, a ona na niego tyra. Wyjęłam długopis. - A podpis? Każdy artysta podpisuje swoje dzieła. Dziewczyna zerknęła z dumą na mężczyznę i napisała nad gepardami: "Art by Anna Wambui Mwgma Nyahururu".
Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam w hotelowym butiku, był obrazek przedstawiający dwa gepardy. Kosztował niecałe dwa dolary. Miejscowe dzieci lepią te obrazki z liści bananowca w szkole, z gotowych wzorów. A jednak ten mój był inny. Podpis Anny Wambui dodał mu całą historię. Ilekroć na niego popatrzę, będę widzieć nie tylko Wodospady Thompsona, ale i dziewczynę w niebieskiej sukni w groszki.
Samburu
Thomas miał wielkie, brązowe oczy i piękne długie rzęsy, a na szyi i rękach koralikowe bransolety. Oprowadzał nas po wsi. Ma już dwadzieścia pięć lat. Potrzebuje jeszcze kilku kóz i może jedną krowę, żeby starszyzna pozwoliła mu kupić kobietę, która zbuduje nowy dom w jego zagrodzie i urodzi mu dzieci. Angielskiego nauczył się w misyjnej szkółce. Mówi też po niemiecku i po włosku, bo tacy turyści często przyjeżdżają do Parku Narodowego Samburu. Żar był niemiłosierny. Wśród niskich szałasów, zbudowanych z żerdzi, kartonów, plastykowych mat, sizalu i czegoś tam jeszcze, snuły się koźlęta i oblepione muchami dzieci. Kobiety w cieniu drzew plotły kolorowe naszyjniki ze szklanych paciorków, których sześć ton co roku sprowadzają Kenijczycy z Czech.
- Chcecie zobaczyć, jak wygląda moja chata? - zachęcał Thomas przed jednym z szałasów. Zgięta w pół dałam nura w ciemność. Tuż przy przejściu tliło się palenisko, dym szczypał w oczy. Ale w głębi ogarnął nas przyjemny chłód. Wbrew wszelkiej logice, w tej zamkniętej niskiej budzie powietrze było czyste i rześkie. Usiadłam z ulgą na krowiej skórze okrywającej klepisko. Wonie - na początku intensywne i drażniące - stały się miłe, lecz pozostały egzotyczne. - Zostawiamy szparę przy ziemi - tędy wchodzi powietrze, a wychodzi o tu, pod dachem - wyjaśniał ten fenomen Thomas, wygodnie rozparty w drugim kącie chaty.
Za nim siedział młody chłopiec z licznymi bransoletami na przegubach rąk, w pięknym naszyjniku i nowych adidasach.
- To twój brat? - spytałam.
Thomas na chwilę przymknął powieki, jakby chciał sobie coś przypomnieć, a potem popatrzył na mnie z politowaniem.
- To mój przyjaciel. Mieszkamy razem, dopóki nie kupię sobie żony. Za dobrą żonę trzeba drogo zapłacić - westchnął znacząco.
Gdy po tańcach wychodziliśmy z wioski, dostrzegłam jeszcze kilka takich męskich par szepczących do siebie w cieniu. Dziewczyny nie miały na to czasu, szły z motykami obrabiać pole za wsią.
Rządząca ciałem
Masajowie to koczownicze plemię. Mężczyźni pasą krowy, kozy, czasem zabiją lwa albo geparda. Ich żony załatwiają całą resztę - gotują jedzenie, budują domy, uprawiają pola, rodzą dzieci rok po roku. Kobiety kupuje się od rodziców - na ogół nie pytając ich o zdanie. Gdy jedna żona się zestarzeje, bierze się drugą - jeśli kogoś na to stać.
Każda buduje nowy dom, w którym przyjmuje męża i mieszka z jego dziećmi.
Na drzwiach jednego z domów dostrzegam ułożony z muszelek czworobok. - Tu mieszka kobieta "rządząca ciałem" - wyjaśniają mi. Kobiety nikt nie słucha. Chyba że jest "medicine woman". Szczupła, przystojna pani o siwiejących włosach ma na imię Halima. Uśmiecha się, odchylając twarz na bok. Zajmuje się ciałem; ranami, gdy boli brzuch, gdy rodzą się dzieci albo kozy. Jej dom wypełniają zioła, kłącza różnych roślin, kora drzew.
- To jest na krew, to na brzuch, a to na oczy - wyjaśnia. Pod ścianą stoi skrzynia zamknięta na skobel. Halima otwiera ją i pokazuje butelkę spirytusu salicylowego, wodę utlenioną, plastry, aspirynę i coś tam jeszcze.
Dostała to od siostry z misji, która przyjeżdża tu co niedzielę uczyć dzieci w szkole. Ale Halima woli swoje lekarstwa, nowości są lepsze dla białych. - A co się dzieje, gdy ktoś jest bardzo chory i nie możesz mu pomóc? - pytam.
- Wtedy idziemy do czarownika, żeby wygnał złego ducha.
- A co, gdy dusza nie posłucha i człowiek dalej jest chory?
- Wtedy trzeba umierać - śmieje się Halima. - Widać duchy tak chciały.
Animal Planet
Słońce wschodzi o 6 rano. Przez dwie minuty z ciemności wdrapuje się na niebo i zawisa nad horyzontem jak wielka żarówa. Podziwiamy to z samochodu i powoli ruszamy w sawannę szukać dzikich zwierząt. Stado czterdziestu słoni idących majestatycznie już nie robi na nas wrażenia. Teraz jest ich pełno w rezerwacie, choć jeszcze niedawno mordowano je bez litości dla cennych kłów.
Podjeżdżamy blisko do pary nosorożców pasących się w trawie, potem trafiamy na gepardzicę obżartą do granic możliwości koziołkiem impali. Pod krzakiem leży jego niedojedzona głowa. Robimy zdjęcia i jedziemy dalej. Dziś polujemy na lwy. Kręcimy się po dolinie prawie przez godzinę, wypatrując króla zwierząt. Wreszcie jest! Piękny wielki samiec z imponującą grzywą wyleguje się nad brzegiem strumienia. Niestety, dzielą nas rozpadliny i nie możemy podjechać bliżej. Trafiamy jeszcze na dwa lwiątka, ukryte przez matkę na akacji - żeby nie zjadły ich hieny, gdy ona poluje na śniadanie.
Wjeżdżamy pod górkę stromą ścieżką - i tuż przed obozem wpadamy prosto na trzy dorodne lwice wylegujące się na drodze. Gapią się na nas i ani myślą ustąpić. Szybko wyciągamy aparaty i wymierzamy w "dziewczyny". Pstryknięcie migawki denerwuje je wyraźnie. Ryczą pięknie - jak w filmie - i wskakują na pobliską skałę. Tu znów rozwalają się swobodnie i pozują jak gwiazdy filmowe.
Pstrykamy filmy do końca, bo kto nam uwierzy na słowo, że patrzyliśmy lwicy w oczy z tak bliska?
Wieczorem długo siedzimy na werandzie, dzieląc się wrażeniami. To niesamowite, że zwierzęta tak "olewają" samochody. Stały się dla nich częścią krajobrazu. Człowiek zamknięty w środku nie obchodzi ich wcale. Ale gdyby wyszedł, zostałby zaatakowany natychmiast. Całkiem niedawno - mimo zakazu - niemiecki turysta wyszedł z samochodu, by żona mogła go sfilmować na tle przechodzącego obok stada słoni. Gdy wdzięczył się do kamery, z krzaków wyskoczył lew i zabił go paroma uderzeniami łap. Żona - w szoku - kręciła film, który obiegł potem cały świat.
Odgłosy sawanny nie pozwalają mi zasnąć. Krzyczy jakiś ptak, hiena płacze jak dziecko. Wychodzę z namiotu. Obóz pełen światła. Strażnicy patrolują teren. Siadam na tarasie. Nagle słyszę szelest z lewej strony. Dwa metry obok mnie, na ścieżce do rzeki, stoi lwica. Wyraźnie widzę jej żółte ślepia, czuję zapach piżma. Przyrosłam do krzesła i nie wiem, co robić. W końcu lwica odwraca się i odchodzi w stronę wody. Nachyla się nad rzeką, pije długo, a potem znika w zaroślach.
Rano, przy śniadaniu kelnerzy roznoszą nowinę: po obozie nocą chodził ogromny lew. Wszędzie jest pełno śladów, dobrze, że nie wszyscy spali, bo mógłby zaatakować.
- Czego to ci ludzie nie wymyślą, żebyśmy się trochę bali - słyszę ziewanie od stołu obok.
Blanka Kleszcz
Fot. Weronika Kowalkowska i Andrzej Szeliński
dla zalogowanych użytkowników serwisu.