To się zdarzyło naprawdę

Duch, opatrzność i wyłączony telefon

To się zdarzyło naprawdę Moja żona, druga zresztą, jest wielbicielką WRÓŻKI - zawsze czyta Wasze pismo od deski do deski. Przejrzałem i ja któryś z numerów, by zobaczyć, co ją tak fascynuje. I choć przyznałem, że jest ono na wysokim poziomie edytorskim i parę rzeczy historycznych nawet mnie zainteresowało, to nie do przyjęcia były dla mnie te wszystkie historie paranormalne, które rzekomo przytrafiają się ludziom.

Jestem pracownikiem Uniwersytetu Warszawskiego i takie rzeczy po prostu mnie śmieszą. A przynajmniej było tak do niedawna. Ale widać i na mnie przyszła kryska. Zaczęło się od tego, że żona pół roku temu zmusiła mnie, żebym sobie kupił telefon komórkowy. Wcześniej opierałem się skutecznie, bo nie chciałem być nieustannie pod kontrolą. Teraz żona użyła mocnego argumentu: jest w ciąży, więc chce mnie mieć cały czas pod ręką, tak na wszelki wypadek.

Uległem, ale telefon nosiłem wyłączony, by nie przeszkadzał mi w najmniej odpowiednich momentach. W wolnej chwili odsłuchiwałem wiadomości zostawiane na automatycznej sekretarce.Dwa tygodnie temu prowadziłem wykład. Nagle odezwał się telefon w mojej kieszeni. Zdziwiłem się, bo jest zawsze wyłączony. Rzeczywiście był. Wykonałem jednak operacje włączenia i wyłączenia, i położyłem go na katedrze. Minęło paręnaście sekund - telefon znów zadzwonił.

Wściekły, że coś w nim nawaliło, znowu wykonałem rutynowe operacje: włącz - wyłącz. Ale historia po krótkiej chwili się powtórzyła. Wtedy jeden ze studentów powiedział: - Może to coś bardzo ważnego, proszę odebrać. Dzwoniła żona. Potwornie przerażona, bo właśnie odeszły jej wody płodowe, choć to był dopiero siódmy miesiąc ciąży.  Spojrzałem na zegarek - właściwie odruchowo - była piąta. Przerwałem wykład i pojechałem do domu, by zabrać żonę do szpitala.

Po drodze znowu zerknąłem na zegarek - była piąta. - Jeszcze i to musiało nawalić - kląłem w duchu. Lekarze początkowo nie byli dobrej myśli. Siedziałem na szpitalnym korytarzu wystraszony. Zegarek twardo wskazywał piątą, choć na telefonie komórkowym była ósma. Wreszcie ordynator wyszedł z dobrą wiadomością. Dziecko uratowane, pomieszka sobie trochę w inkubatorze, a żona ma się całkiem dobrze. Szczęśliwy powlokłem się do samochodu.

Już pod domem odruchowo spojrzałem na zegarek. Była szósta. Wskazówki ruszyły godzinę temu, kiedy dowiedziałem się, że wszystko jest w porządku. Na sekretarce w telefonie komórkowym znalazłem trzy nowe wiadomości. Jak wielka musiała być siła myśli mojej żony, jak wielki ładunek emocji, żeby przebić się przez wyłączony telefon, i jak wrażliwy student, który zmusił mnie, bym go odebrał. I jak ogromne musiało być moje przerażenie, skoro zatrzymało wskazówki zegarka. No bo co innego tu zadziałało? Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem szósty numer WRÓŻKI. Chyba będę musiał zweryfikować swoje poglądy.


Profesor (Już Chyba Nie-zwyczajny)

reklama


To się zdarzyło naprawdę To zdarzenie napełniło mnie optymizmem, wiarą w Opatrzność i ludzką dobroć. Jak w każdy piątek, umówiłam się z moją kosmetyczką, panią Małgosią, na manicure. Do gabinetu przy ulicy Mokotowskiej dotarłam na czas. Okazało się, że muszę kilkanaście minut poczekać, bo pani Małgosia kończy manicure bardzo ładnej młodej blondynce.

- Ta pani się spóźniła, bo pobłądziła. Ale proszę jej wybaczyć, bo ona jutro bierze ślub - tłumaczyła dziewczynę.
- Nie ma sprawy - powiedziałam i rozsiadłam się wygodnie na kanapie.
- No więc jak, przyklejamy do paznokci malutkie brylanciki? - usłyszałam pytanie Małgosi skierowane do dziewczyny.
- Nie wiem, muszę zapytać narzeczonego - padła odpowiedź. - Mogę zatelefonować?

Nastawiłam uszu. Zauważyłam, że trzy inne panie czekające na swoją kolejkę podniosły głowy znad gazet. - Nie, narzeczony się nie zgadza - powiedziała dziewczyna, odkładając słuchawkę.
Klientki zaczęły głośno wymieniać uwagi, że w narzeczeństwie to wszystko wygląda pięknie, a potem jak facet cię ma, to zaczynają się schody.
Nagle, nie wiem czemu, wypaliłam dość głupio: - To pani spóźnienie źle rokuje małżeństwu.
I stało się coś nieoczekiwanego. Dziewczyna wybuchnęła płaczem. - Nie może być inaczej, skoro wychodzę za mąż z przymusu. Nie kocham tego faceta. Gorzej, nie znoszę go - łkała. - Ale ojciec mnie zmusza...
I od słowa do słowa dowiedziałyśmy się, że ma 26 lat, skończyła ekonomię, pracuje. Wszystko do tej pory robiła pod dyktando ojca. On wybierał jej przyjaciół, zawoził do szkoły i odbierał z niej. Jeśli nie sam, to przez wynajętego kierowcę, który pilnował dziewczyny. Mogła chodzić tylko tam, gdzie pozwalał ojciec. Teraz wybrał jej męża.

- Czemu się nie sprzeciwisz - pytałyśmy nie wierząc, że coś takiego może się wydarzyć w stolicy, w połowie 2000 roku.
- Bo sama sobie nie poradzę - szlochała. - Ile zarabiasz? Trzy tysiące miesięcznie? Toż to kupa forsy - rzuciła jedna z pań. - Wychowuję sama dwoje dzieci za połowę tego.
Wtedy odezwała się po raz pierwszy starsza pani, sprawiająca wrażenie nieprzystępnej.
- Moje dziecko - zaczęła. - Mieszkam sama w obszernym domu w Wilanowie. Zamieszkaj ze mną. Nie wychodź za mąż za kogoś, kogo nie znosisz, kto cię już teraz zdominował. Poradzisz sobie doskonale. Wyprowadzenie się od ojca będzie pierwszym krokiem do wolności i samodzielności.

Poparłyśmy ją gorąco. I dziewczyna pojechała z tą kobietą. Jak się dowiedziałam w tydzień później, życie dopisało zakończenie. Dziewczyna zdecydowała się zamieszkać w Wilanowie. Pojechały razem ze starszą panią do domu po rzeczy. Kobieta została w samochodzie, dziewczyna poszła się spakować i stawić czoło ojcu. Po dwóch godzinach daremnego oczekiwania kobieta zapukała do jego drzwi. Zapytała o dziewczynę. Facet wpadł w furię. - Moja córka nie życzy sobie rozmawiać z panią, nigdzie nie pojedzie! - wykrzykiwał. - Niech mi to sama powie - upierała się kobieta. Odpowiedzią było zatrzaśnięcie drzwi. Zadzwoniła więc na policję, ale tam odmówiono interwencji tłumacząc, że nie mogą się wtrącać w sprawy rodzinne. Zadzwoniła więc do swego wysoko postawionego przyjaciela w policji.

Po godzinie pod dom dziewczyny podjechał radiowóz i dwóch policjantów zastukało do drzwi. Ojciec twierdził, że córka śpi i że nikt jej tu nie więzi. Ale kiedy funkcjonariusze zażądali rozmowy z nią, rad nierad przekręcił klucz w drzwiach jej pokoju. Wyszła z niego pobita i zapłakana. - Proszę, by panowie poczekali chwilę na mnie - powiedziała. Potem w ich towarzystwie opuściła dom. Mieszka od paru dni w Wilanowie.

Okazało się, że jest uroczą, ciepłą osobą. Teraz będzie zmieniała pracę, by uciec jak najdalej od macek tatusia. Od dwóch tygodni żyję tą historią. Myślę o tym niezwykłym zbiegu okoliczności, a właściwie Bożej Opatrzności, która w ostatniej chwili podała rękę dziewczynie. Myślę też o tamtej mojej głupiej odzywce. Wychlapałam obcej osobie dość ryzykowne zdanie, zanim sformułowałam je w głowie. Ale gdyby nie ono, nie poznałybyśmy prawdy i dziewczyna byłaby już dzisiaj bardzo nieszczęśliwą żoną.


Katarzyna z Warszawy


To się zdarzyło naprawdę Dziś, gdy przypominam sobie tę historię, pękam ze śmiechu. Ale wtedy wesoło mi nie było.

Któregoś dnia spotkałam na klatce schodowej sąsiadkę z piętra niżej. Ukłoniłyśmy się sobie. Zamyślona zeszłam na dół. I nagle nogi odmówiły mi posłuszeństwa - uświadomiłam sobie, że ta sąsiadka nie żyje od kilku miesięcy!

Co prawda na pogrzebie nie byłam, ale widziałam nekrolog na drzwiach wejściowych.W końcu, żeby samą siebie uspokoić, znalazłam racjonalne wytłumaczenie: to było po prostu przywidzenie. Niestety, po tygodniu znowu spotkałam zmarłą sąsiadkę! I znowu się sobie ukłoniłyśmy. Tym razem naprawdę zmroził mnie strach. Bo raz można mieć przywidzenie, ale drugi? Gdy minął pierwszy szok, zaczęłam wszystko dokładnie rozważać. Skoro sąsiadka mi się pokazuje, to najwyraźniej chce mi coś powiedzieć. Albo może przez nią mój zmarły dziadek, z którym dobrze się znała.

Zajmuję jego dawne mieszkanie i wiem, że dziadek tam, "na górze", załamuje ręce, bo nie jest u mnie tak, jak on by chciał. Nagle przypomniałam sobie, że jakiś czas temu wróżka powiedziała mi, iż w poprzednim wcieleniu zajmowałam się parapsychologią i że te zdolności wkrótce się u mnie objawią. Teraz byłam już pewna. - Właśnie się objawiły. Może wezwać księdza, niech poświęci klatkę schodową - myślałam. - Ale jak, nie daj Boże, sąsiedzi zobaczą go z kropidłem, a mnie obok?

Na szczęście przypadkiem dowiedziałam się, że sąsiadka-duch cieszy się doskonałym zdrowiem. A nekrolog? Wisiał, tylko, że ja pomyliłam nazwiska sąsiadek. Panią Z. wzięłam za panią M. A wszystkiemu jest winna ustawa o ochronie danych osobowych. Bo odkąd obowiązuje, to z klatki schodowej zdjęto listę lokatorów. Gubię się w tym, kto jak się nazywa i które mieszkanie zajmuje. Dobrze, że nie spotkałam mojej sąsiadki-ducha po raz trzeci. Bo miałam zamiar wtedy powiedzieć: - Pani nie żyje, a ja chcę sprawdzić, czy rzeczywiście pani jest duchem, to znaczy, czy moja ręka przejdzie przez panią na wylot! Ciekawe, co by pomyślała? A co do przepowiedni wróżki? Cóż, może się jeszcze kiedyś sprawdzi...


Hanna Sokół z Pruszkowa

Źródło: Wróżka nr 8/2000
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl