Na początku 1848 roku, w Kalifornii, nieopodal dzisiejszego miasta Sacramento, pewien cieśla znalazł grudkę złota. Kiedy wieść się rozniosła, w ciągu sześciu miesięcy 80 tysięcy ludzi ruszyło na poszukiwanie kruszcu.
W krótkim czasie rozkopali obszar na przestrzeni setek kilometrów kwadratowych. Oprócz sporej ilości złota, odkryli też zadziwiające znaleziska. Wkrótce po obozach poszukiwaczy zaczęły krążyć opowieści o dawnych, zaginionych cywilizacjach. Sięgnęły one zenitu, kiedy w 1851 roku ktoś znalazł bryłkę złotonośnego kwarcu, w której tkwił zardzewiały, ale idealnie prosty gwóźdź.
Sensacja stała się jeszcze większa, kiedy najbardziej prestiżowa organizacja geologiczna - Smithsonian Institution - stwierdziła, że gwóźdź pochodził z warstw skalnych, liczących 380-550 mln lat! Jak to możliwe, skoro, według naukowców, pierwszy człowiek zdolny wytwarzać prymitywne narzędzia pojawił się na Błękitnej Planecie zaledwie 5 milionów lat temu, a narzędzi z kamienia łupanego zaczął używać dopiero 1,5 mln lat później! Nasza kultura liczy zaledwie 10-11 tysięcy lat, a metale znamy dopiero od 5 tysięcy lat.
Ale na tym nie koniec niezwykłych odkryć. 9 czerwca 1891 roku, w miejscowości Morrisonville, pani Culp dorzucała węgla do pieca, rozbijając jego bryły na kawałki. W środku jednej z nich tkwił... złoty łańcuszek długości 25 centymetrów. Węgiel zaś wydobywany na tym terenie pochodził sprzed około 300 milionów lat! Kto w tamtym czasie wykonał żelazny gwóźdź i złoty łańcuszek, skoro, według naukowych szacunków, nie było na Ziemi nikogo, kto mógłby to zrobić?!
Gdzie się podziały brakujące ogniwa?
Zagadki związane z pochodzeniem tych i dziesiątków podobnych znalezisk można by od biedy jakoś wytłumaczyć, gdyby nie to, że współczesna nauka - do czego przyznaje się niechętnie - ma coraz większe problemy z ustaleniem prawdziwej historii życia na Ziemi. Dotąd opierała się na ogłoszonej w 1859 roku teorii Karola Darwina.
Zakłada ona, najogólniej biorąc, że życie powstające na Ziemi na przestrzeni milionów lat, drogą doboru naturalnego i swoistych prób i błędów, rozwijało się w coraz doskonalsze formy. Rzecz w tym, że, jak stwierdził ostatnio profesor Stephen Gould z Uniwersytetu Harvarda, "skamieliny nie dają żadnego dowodu na istnienie stopniowych zmian". A jego kolega, profesor Niles Eldredge, potwierdził, że nikt nigdy nie znalazł żadnych "pośrednich stworzeń". Wśród skamieniałości nie ma "brakujących ogniw", na przykład żyrafy z szyją średniej długości.
reklama
Najstarsze skamieniałości pochodzą z okresu zwanego kambrem, czyli sprzed około 590 milionów lat. Jednak wszystkie te organizmy wyginęły w stosunkowo krótkim czasie. Po blisko 400 mln lat życie na Ziemi gwałtownie wybuchło. Wszelkie organizmy, które wtedy powstały, odnajdujemy w pełni rozwinięte bez śladu jakiegokolwiek wcześniejszego etapu. Profesor Gould tak to komentuje: "Na danym terenie gatunki nie powstają stopniowo w drodze przekształcania się ich przodków; wszystkie one pojawiają się nagle, w pełni uformowane. I w dodatku żyją tak, jakby nie podlegały żadnej ewolucji.
Ostrygi i małże są obecnie w gruncie rzeczy takie same, jak wtedy, gdy pojawiły się po raz pierwszy, około 400 milionów lat temu. Ryby trzonopłetwe żyją od 300 milionów lat, bez żadnych poważniejszych zmian. Rekiny wyglądają tak samo, jak 150 milionów lat temu. Także jesiotry, aligatory, żółwie nie zmieniły się od tego czasu."
Kto majstrował w ogrodzie życia? Zrozpaczeni obrońcy "jedynie słusznej" teorii ewolucji przez chwilę upatrywali ratunku w inżynierii genetycznej. Manipulując genami, starali się w laboratoriach wywołać przyspieszoną ewolucję. Zaaranżować drogę, jaką przeszły różnorodne organizmy, od swych pierwotnych form, do dzisiejszej postaci. Niestety, ich wysiłki pochłaniające ogromne środki finansowe niczego nie dały. Owszem, stworzyli muchy o podwójnym odwłoku lub z dodatkowym skrzydłem zamiast głowy, albo z czterema skrzydłami. Nigdy jednak nie udało się stworzyć nowego organu wewnętrznego ani innego rodzaju muchy.
Jak stwierdził zrezygnowany doktor Robert Wesson, teoria ewolucji Karola Darwina nie sprawdza się właściwie w niczym. Nie znamy na przykład etapów przejściowych między rybami a płazami. Pierwsze zwierzęta lądowe pojawiły się od razu z doskonale rozwiniętymi czterema kończynami, pasem barkowym i biodrowym, żebrami i wyodrębnionymi głowami. W ciągu kilku milionów lat, ponad 320 milionów lat temu, pojawił się ponad tuzin rzędów płazów i nic nie wskazuje, by jedne były przodkami innych!
To samo dotyczy ssaków. Pierwsze z nich były małymi stworzeniami. Potem nagle wymarły, by 15 milionów lat później znowu nagle pojawiło się kilkadziesiąt ich grup. Ale jakich! Niedźwiedzie, lwy czy hipopotamy nie różniące się niczym od dzisiejszych. Mało tego, wystąpiły równocześnie w Azji, Ameryce Południowej czy południowej Afryce. I wcale nie ma pewności, czy są one potomkami pierwszych maleńkich ssaków. Wszystko wygląda tak, jakby ktoś powoływał do życia na Ziemi wszelkie organizmy już w stanie pełnego rozwoju, a potem je niszczył. Lub może raczej starał się zasadzić na Błękitnej Planecie ogród życia, a kiedy ten się nie przyjął, podejmował kolejne próby, z nieco innymi gatunkami. Lub wymieniał jedne na drugie.
Jeśli tak, to i człowiek powstał o wiele wcześniej, niż to zakłada nauka. Dochodził do pewnego etapu rozwoju cywilizacyjnego, po czym - po kolejnym kataklizmie - zaczynał jeszcze raz. Może to właśnie jakaś pracywilizacja u szczytu swojej potęgi wzniosła piramidy egipskie, a potem zginęła? Albo nasz rozwój naprawdę nie jest rozwojem liniowym, ale efektem kolejnych, niezbyt udanych prób? Bez trudu można sobie dziś wyobrazić samozagładę człowieka: zniszczenie ekologiczne czy totalną wojnę jądrową. Skoro my to potrafimy, czemu nie mieliby tego umieć nasi poprzednicy? Może w inny sposób, ale z tym samym efektem końcowym.
Jerzy Gracz
dla zalogowanych użytkowników serwisu.