Strona 1 z 2
Sześcioosobowa awionetka typu "Piper" powoli zbliżała się do celu, po blisko dwugodzinnym locie. Nagle rozszalała się burza. Chwilę później pilot stracił panowanie nad sterami. Maszyna runęła do oceanu. Sto pięćdziesiąt lat po tym, jak jego pra-pra dziadek rzucił bogom wyzwanie, Johna Kennedy'ego juniora - syna zamordowanego przed laty prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy'ego, pochłonęły otchłanie wód.
Spotkali się w połowie drogi między głodującym krajem, który opuścili - Irlandią, a ziemią obiecaną - Bostonem. Ona - dwudziestosiedmioletnia Brigide Murphy. On - dwa lata młodszy od niej Patrick Kennedy. Pokochali się od pierwszego wejrzenia. Oboje samotni, ambitni i pracowici nie mieli nic prócz marzeń, by stworzyć wielką, bogatą i szczęśliwą rodzinę. Na pokładzie starego parowca, by odmienić swój los, rzucili wyzwanie bogom. W irlandzkiej tradycji takie wyzwanie nazywa się hubris. Ale niczego nie ma za darmo. Gdy bogowie przyjmują wyzwanie ofiarowują śmiałkom odwagę i łut szczęścia; dają niezwykłe życie, ale i śmierć. O tym ostatnim młodzi zapomnieli. Irlandczycy twierdzą, że takich zbyt pewnych siebie śmiałków bierze pod swoje skrzydła bogini Epona, zazdrosna o sukcesy innych. Jest przewrotna... Jedną ręką hojnie daje, by za chwilę drugą zabrać.
Zakochani zawinęli do portu w Bostonie w połowie 1849 roku i natychmiast wzięli się do pracy. Przyświecała im dewiza: jeśli mamy pokonać bogów, tak jak oni, nie możemy sobie narzucać ograniczeń. Patrick zaczął robić beczki, Brigide została praczką. Rok później przyszło na świat ich pierwsze dziecko - Mary. W tym mniej więcej czasie Patrick przejął na własność zakład bednarski, w którym pracował. Choć jeszcze nie tak dawno nie miał złamanego centa przy duszy. W każdym razie zaraz po tej "transakcji" młody Kennedy rozpoczął produkcję beczek dla irlandzkiej mafii w Bostonie. W mieście, w którym większość firm informowała: "Nie zatrudniamy Irlandczyków i nie robimy z nimi interesów" oni radzili sobie doskonale. Kiedy w 1851 roku przyszła na świat Johanna - mieli już oprócz warsztatu bednarskiego także własny sklep w centrum.
W 1853 urodził się upragniony syn John, a w 1855 kolejna córka Margaret. Patrick skupił całą swą uwagę na synu. To właśnie z myślą o jego przyszłości przypomniał sobie, że jest katolikiem i rozpoczął pracę "społeczną" na rzecz bostońskiego Kościoła. Bo tylko za jego pośrednictwem mógł zapewnić synowi wejście do politycznych kręgów irlandzkich emigrantów. I wtedy po raz pierwszy Epona upomniała się o należną daninę. W tajemniczych okolicznościach Kennedy nagle stracił swój warsztat, a pięcioletni już John zmarł nagle w czasie snu. Kennedy się nie załamał. Zaczął od początku. I choć przypłacił to zdrowiem, jeszcze przed śmiercią w wieku 35 lat zdążył zobaczyć swoje ostatnie dziecko - syna Patricka Josepha.
reklama
Do siedemnastego roku życia chłopak - najważniejsza w rodzinie osoba - nie robił nic. Pracowały na niego siostry i matka w ich małym sklepiku. On prowadził bogate życie towarzyskie, nawiązywał szerokie stosunki w świecie biznesu i szukał swojej szansy. Poza wszystkim starał się odbudować utraconą przez ojca sympatię irlandzkiej mafii w Bostonie. Bez jej aprobaty nic w tym mieście nie można było zrobić. To on przekonał bossów, że Irlandczycy muszą wkroczyć do świata wielkiej polityki. Był to wymarzony moment. Irlandzcy emigranci stanowili ponad 80 procent społeczności Bostonu i choć nie posiadali znaczącego kapitału, to mieli swój katolicki Kościół. To właśnie PJ Kennedy - jak zaczęto go nazywać - wskazał im drogę do pieniędzy. Mieli przejąć handel alkoholem, a rodzinna "mafia" przekonać konkurencję, by zajęła się czymś innym. W tej wielkiej akcji PJ pokazał wrodzoną zdolność do spekulacji. W trzy lata mały rodzinny sklepik przeobraził w sieć sklepów, założył bank i wsparł budowę katedry w Bostonie. Teraz jako stateczny obywatel mógł się ożenić. Jego wybranką została Mary Augusta Hickey, oczywiście Irlandka i katoliczka. Niewiele o niej wiadomo. W zamian za wygodne życie miała mu dać syna. I dała. Po dwóch córkach przyszedł na świat ten, który miał zbudować prawdziwą potęgę klanu Kennedych - Joseph Patrick Kennedy.
Kiedy w wieku dwudziestu lat skończył szkołę, ojciec za pieniądze zarobione na irlandzkiej whisky kupił mu mały bank i uczynił go prezesem. I wtedy Joseph Patrick zachorował na szalejącą w Bostonie grypę - często śmiertelną. Ojciec był zrozpaczony. Przekonany o ciążącym nad rodem celtyckim fatum sprowadził do syna irlandzkich kapłanów - druidów. Sam zaś jednej niedzieli szedł na mszę do kościoła katolickiego, a zaraz potem - rzecz w Irlandii niesłychana - do protestanckiego! Po prostu uznał, że bogów - jak ludzi - też da się przekupić. Czy pomogły modły, czy tak miało być, w każdym razie syn wyzdrowiał. Teraz musiał szybko założyć rodzinę i powołać na świat jak najwięcej Kennedych.
Jednym z najbogatszych i najbardziej znanych rodów w Bostonie był wówczas klan Frica Fitzgeralda. Wybór Josepha padł na Rose Elizabeth. Młodzi od razu przypadli sobie do gustu. Ale stary Fric stanowczo sprzeciwiał się małżeństwu. Doskonale wiedział, że intencje Kennedych nie są czyste - rodziny były na bostońskim rynku konkurentami. Wysłał więc córkę do Europy.
Niestety, stary ląd już wkrótce okazał się beczką prochu i Rose musiała wracać. A że w tym czasie fortuna młodego Kennedego przekroczyła pierwsze pięć milionów dolarów, Fric ustąpił. Siódmego października 1914 roku Joseph i Rose wzięli ślub. Tak jak w przypadku dziadka i ojca, Josephowi żona była potrzebna tylko po to, by rodzić dzieci. On robił pieniądze. Każde ze swego zadania wywiązywało się znakomicie. W 1915 roku przyszło na świat ich pierwsze dziecko - Joseph Patrick junior, a dwa lata później przyszły prezydent John Fitzgerald. Bogini Epona zdawała się nie zauważać rosnącej potęgi Kennedych. W rodzinie panowała harmonia, interesy szły wyśmienicie, konta bankowe rosły, a Rose rodziła dzieci: w 1918 Rosemary, w 1920 Kathleen, potem Eunice (1921), Patricię (1924), Roberta (1924), Jean (1928) i wreszcie w 1932 ostatnie dziecko - Edwarda.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.