Niepokonanym wojownikiem był nie tylko w kinie, lecz także w prawdziwym życiu. Sześć razy zdobył tytuł mistrza świata w karate, w ciągu ośmiu lat nie przegrał żadnej walki.
Wbrew temu, co widać na ekranie, daleko mu do potężnego herosa. Ma tylko 177 centymetrów wzrostu i dopóki nie napręży muskułów, sprawia wrażenie zupełnie przeciętnego mężczyzny. Dziś wypadałoby już napisać, że przeciętnego starszego pana, gdyż właśnie skończył 66 lat. Gdy się urodził, był zbyt słaby, żeby ssać matczyną pierś, i z trudem oddychał. Lekarze obawiali się o jego życie. Uratował je upór matki, która podawała mu pokarm zakraplaczem do leków.
– Jeśli przeżyłeś, to znaczy, że Bóg ma wobec ciebie swoje plany – powiedziała synowi kilka lat później.
Dobrze zapamiętał te słowa.
W boskie plany trudno było jednak uwierzyć. Wydawało się raczej, że Bóg zapomniał o rodzinie Norrisów. Ojciec, wysoki, niemal dwumetrowy syn Indianki z plemienia Czirokezów, interesował się jedynie whisky, kolegami i panienkami lekkich obyczajów. Do domu zaglądał rzadko, głównie po to, by urządzić awanturę i zaciągnąć matkę do sypialni.
Spłodził jeszcze dwóch synów, po czym odszedł w siną dal. Zostali sami, niemal bez środków do życia. W poszukiwaniu pracy matka przemierzyła niemal całe Stany, od rodzinnej Oklahomy po Kalifornię. Ciągle się przeprowadzali. W takich warunkach nietrudno, by dorastający chłopcy stali się dziećmi ulicy. Ale Wilma Norris nie dopuściła do tego, wpajając synom surowe zasady moralne.
„Była silną kobietą – wspomina Chuck – bałem się matki, ale dzięki niej nauczyłem się odróżniać dobro od zła”. Carlos Ray, bo takie naprawdę imiona otrzymał przyszły Chuck, miał jeszcze innych wychowawców. Nie znalazł ich w szkole, lecz w... kinie. Uwielbiał westerny, w których było tak, jak uczyła matka: dobro zawsze zwyciężało nad złem. Nic nie zapowiadało, że kiedyś stanie się sławniejszy od podziwianych szeryfów i kowbojów. Był jednym z najsłabszych i najbardziej nieśmiałych uczniów, w szkolnych bijatykach zazwyczaj zbierał cięgi. Jego koledzy żartują dziś, że jako jedyni na świecie pokonali Chucka Norrisa.
reklama
Po ukończeniu szkoły średniej zakompleksiony, ale ambitny chłopak zgłosił się do wojska. Wybrał najbardziej wymagającą formację – lotnictwo. Przeświadczony, że jego obowiązkiem jest walka ze złem, chciał służyć w Korei i bronić tego kraju przed komunizmem. Trwająca od kilku lat wojna już się jednak skończyła i Norris nie zdążył się sprawdzić w prawdziwym boju. Nie chciał spędzać wolnego czasu w typowo żołnierski sposób – w knajpach i domach publicznych. Zwłaszcza że krótko przed wyjazdem do Azji ożenił się i ślubował małżeńską wierność. A Chuck, jak przezwali go koledzy z wojska, zwykł dotrzymywać słowa.
Chociaż wydaje się to nieprawdopodobne, jeszcze pół wieku temu Amerykanie i Europejczycy nie wiedzieli prawie nic o wschodnich sztukach walki. Dlatego dla Norrisa wielkim odkryciem było koreańskie karate. Każdą wolną chwilę spędzał na macie, po kilku miesiącach nie miał sobie równych w całej armii. Ale to mu nie wystarczało. Chciał jako pierwszy biały Amerykanin zdobyć mistrzowski, czarny pas. Koledzy stukali się w czoło, uważając, że nigdy nie dorówna Azjatom. Wtedy okazało się, że Norris odziedziczył po matce upór, a po ojcu pół-Indianinie waleczność.
Trenował do upadłego i postawił na swoim. Po zakończeniu służby wojskowej wracał do domu jako mistrz. To, co miało być tylko godziwą rozrywką, okazało się pomysłem na dalsze życie. Sukcesy na macie przyniosły bowiem Norrisowi sławę i pieniądze. W najlepszym okresie sportowej kariery dał się pokonać jedynie legendarnemu Bruce’owi Lee. Ale tylko w filmie, gdyż tak przewidywał scenariusz. Film „Droga smoka” przyciągnął do kin miliony widzów. Karate, kung-fu czy dżudo przestały być egzotyczną ciekawostką.
Norris zrozumiał, że los daje mu niepowtarzalną szansę. Korzystając ze zdobytej popularności, otworzył szkołę karate. Uczniowie pchali się drzwiami i oknami. Nie brakowało wśród nich zamożnych biznesmenów i słynnych aktorów. Pod jego okiem trenowali między innymi Steve McQueen i córka Elvisa Presleya. Po kilku latach miał już sześć świetnie prosperujących szkół i setki bardzo wpływowych znajomych.
– Dałem się uwieść żądzy bogactwa – napisze w autobiografii. – Chciałem mieć więcej i więcej, nie zastanawiając się, po co. Za uleganie pokusom zapłacił wysoką cenę. Wraz z grupą wspólników postanowił stworzyć sieć szkół karate obejmującą cały kraj. Już widział się w roli głównego nauczyciela Ameryki. Zainwestował wszystko, co miał, i wszystko stracił. Zamiast multimilionerem został bankrutem.
fot. Medium
dla zalogowanych użytkowników serwisu.