Jesienią 1994 roku demokraci przegrali wybory do Kongresu. Przygnębieni tą klęską prezydent Bill Clinton i jego żona Hillary zaprosili do Białego Domu pięciu uznanych autorów książek o duchowym rozwoju i psychologii. Wśród przybyłych na Pensylvania Avenue była młoda Marianne Williamson, już wówczas zwana „mistyczką Hollywood”.
W czasie spotkania Williamson, wraz z pozostałymi gośćmi, doradzała Clintonom, jak mogą w sobie odnaleźć pozytywną energię i optymizm. Rady najwyraźniej okazały się skuteczne. Dziś już miliony ludzi na całym świecie uznają Marianne Williamson za mistrzynię duchowego odrodzenia. Na jej comiesięczne wykłady w Town Hall na Broadwayu trzeba rezerwować bilety. Warto to robić, bo Marianne – uśmiechnięta, atrakcyjna pięćdziesięciolatka – nie unika odpowiedzi na żadne pytanie.
– Grzechy? Nie popełniliście żadnych grzechów – tłumaczy – tylko zwykłe, ludzkie błędy. Śmierć? W wymiarze duchowym nie istnieje. To jak ze zmianą kanału w telewizorze – tłumaczy mężczyźnie opłakującemu zgon ojca. – Coś zniknęło z kanału 23., pojawiło się na kanale 17. Życie trwa dalej, lecz w innym miejscu.
Nie wszystkie pytania dotyczą spraw wiary.
– Dlaczego zawsze przyciągam do siebie niedorajdów? – pyta dziewczyna.
Marianne śmieje się i odpowiada:
– Ty ich nie przyciągasz, tylko niepotrzebnie dajesz im swój numer telefonu.
Uczestniczący w wykładach z aplauzem reagują na każde jej słowo. Zachwyca ich, że swobodnie mówi o problemach wiary, a po chwili o życiu erotycznym, że z biblijnej Marii Magdaleny zmienia się w świętą. Ale przede wszystkim pochłania ich filozofia Marianne, w której religia łączy się ze zdrową fascynacją życiem intymnym, odkryciem własnej wartości oraz troską o ludzi skrzywdzonych przez los.
Poglądy Marianne zdobyły tak wielką popularność, że w 2006 roku magazyn „Newsweek” uznał ją za jedną z 50 najbardziej wpływowych osób urodzonych po drugiej wojnie światowej. W uzasadnieniu napisano: „Joga, kabała i Marianne Williamson to trzy możliwości, jakie ma współczesny człowiek, chcący rozwijać swą duchowość poza hierarchicznym Kościołem”.
reklama
Od Boga do narkotyków Droga Marianne Williamson do zdobycia miana „hollywoodzkiej mistyczki” była kręta i pełna wybojów. Urodzona w żydowskiej rodzinie w Houston (Teksas) była wrażliwym dzieckiem. Jej siostra wspomina, że mała Marianne często chowała się w kącie i zakrywała twarz rękoma. Pytana, co robi, nieodmiennie odpowiadała, że rozmawia z Bogiem. Ona sama wspomina, że w tym czasie fascynowała ją żona ówczesnego prezydenta – Eleanor Roosevelt.
– Zastanawiałam się, czy dzięki takiemu makijażowi jak jej można wiele w życiu osiągnąć – mówi ze śmiechem.
Jako nastolatka, podobnie jak wielu jej rówieśników dorastających w latach sześćdziesiątych, szybko zbuntowała się przeciwko starszemu pokoleniu. Została hipiską, nie ukończyła college’u, wdała się w serię romansów, brała narkotyki i piła. Pracowała, gdzie popadło, by w końcu zostać jazzową piosenkarką w nocnym klubie w Houston. Wyszła za mąż, rozwiodła się, popadła w depresję. Jeden z jej pracodawców wspomina, że w owym czasie była ciepłą, miłą dziewczyną, która ciągle płakała i nie wiedziała, co zrobić ze swoim życiem. Sama Marianne przyznaje, że pociągało ją wszystko, co zdawało się zbyt ryzykowne.
Obranie kursu na cuda Przełom nastąpił, gdy na początku lat osiemdziesiątych wyprowadziła się do Los Angeles. Związała się z miejscowym Stowarzyszeniem Badań Filozoficznych. Zainspirowała ją książka „Kurs cudów” Helen Schucman i Williama Thetforda, psychologów z University of Columbia. Książka opisywała objawienia, których miała doznać Helen. Twierdziła, że usłyszała głos Jezusa mówiącego, że realny świat jest złudzeniem, a najważniejszą siłą działającą na człowieka jest miłość Boga. Miłość, którą trzeba obdarzać bliźnich, pozbywając się egoizmu. Williamson znalazła w filozofii „Kursu cudów” duchowe oparcie. Wkrótce jednak zaczęła tworzyć własną filozofię.
– Religia – mówiła słuchaczom – jest jak mapa wiodąca do celu, którym powinno być szczęście. Lecz nie osiągniemy go, jeśli nie nauczymy się przyjmować i dawać miłości. To miłość, w tym również seks, jest lekiem na całe zło panujące na świecie. Jeśli ludzie się kochają, niech spędzają ze sobą jak najwięcej czasu w łóżku, dzięki temu czynią świat lepszym.
Miłość podbija serca Niosące otuchę poglądy Williamson tak się podobały słuchaczom, że już po trzech miesiącach na jej wykłady zaczęły ściągać setki, a wkrótce tysiące ludzi. Ten szybki sukces zmienił jej życie. Zamieszkała w Hollywood, w skromnym, bo jedynie dwupokojowym mieszkaniu. Urodziła córkę, której dała na imię Indy. Nigdy nie przyznała się, kto jest ojcem dziecka. Zaczęła bywać w środowisku gwiazd ekranu. Jednak sukcesy nie przewróciły jej w głowie. Pytana przez dziennikarzy, czy porzuciła zwykłych zjadaczy chleba dla towarzystwa gwiazd, odpowiedziała, że mieszkając w Hollywood, trudno nie spotykać ludzi filmu, tak jak mieszkając w Houston, nie można uniknąć pracowników kompanii naftowych. Założyła też fundację charytatywną, niosącą pomoc osobom cierpiącym na AIDS.
Nie wystarczały jej wykłady i działalność charytatywna. Napisała książkę „Powrót do miłości”, która przez 35 tygodni pozostawała na czele listy bestsellerów „New York Timesa” . Czytelniczki zachwyciła osobista opowieść autorki o poszukiwaniu własnej drogi w życiu. „Kiedyś czekałam, aż ktoś mnie odkryje i »wyprodukuje«, tak jak Lanę Turner, którą ktoś odkrył, zobaczywszy ją w aptece. W końcu zrozumiałam, że osobą, na którą czekam, jestem ja sama. Jeżeli czekamy na pozwolenie, aby błyszczeć, nigdy go nie dostaniemy. Nasze ego nie daje nam takich pozwoleń. Daje je tylko Bóg. A On już to dawno zrobił. Wysłał cię tutaj jako swojego osobistego przedstawiciela i oczekuje, że skierujesz strumień jego miłości na świat” – pisała.
I Ty możesz być królową Równie wielkie powodzenie zdobyła jej kolejna książka „Wartość kobiety”, poświęcona potrzebie odnajdywania swego miejsca w życiu, sprawom płci, urody i starzenia się. Śmiałość i oryginalność poglądów Marianne sprawiła, że pierwszy wydawca, specjalizujący się w literaturze psychologicznej i poradniczej, początkowo odmówił druku książki. Bo niewątpliwie może zdumiewać zamieszczone w książce zdanie: „Niektórzy mężczyźni wiedzą, że delikatna wędrówka językiem od małego palca u nogi kobiety aż do jej ucha, powtarzana dostatecznie często, ogromnie wpływa na światowy pokój”.
Dopiero uważniejsza lektura pozwoliła zrozumieć, że dla Marianne cały wszechświat działa na zasadzie naczyń połączonych i że każdy czyn, każde uczucie zmieniają świat. Im więcej znajdziemy dobra w sobie, tym szybciej uczynimy świat piękniejszym. W książce Marianne opisuje, jak kiedyś w supermarkecie stała w kolejce za tęgą, zaniedbaną kobietą z włosami ufarbowanymi kiepską farbą na jasny blond. Kobieta kupiła kolorowe pisma, torebkę orzeszków i wielką torbę ciasteczek. Na jej widok Williamson poczuła współczucie.
„W owym czasie byłam nie mniej zagubiona, choć moja rozpacz objawiała się nieco inaczej. Ale znałam dobrze, jak wszystkie kobiety, to pragnienie ucieczki od świata, gdzie kolejny, podobny do poprzedniego dzień, potraktuje nas okrutnie” – pisała. Po czym doszła do wniosku, że kobieta z kolejki, gdyby tylko chciała, mogłaby radykalnie odmienić swe życie. „Rzecz w tym, że ona nawet sobie nie uświadamia możliwości wyboru. Uważa, że królewskość przynależna jest wyłącznie królowym. Nie wie, że każda kobieta może się zachowywać jak królowa. A przecież to właśnie zachowanie odróżnia królowe od niewolnic” – tłumaczy Williamson.
Według Marianne są trzy problemy, z którymi kobiety nie umieją sobie poradzić: pełna złych doświadczeń przeszłość, poczucie niepewności i poddanie się dyktatowi popkultury. Z przeszłości – radzi Marianne – trzeba wyciągnąć wnioski i dalej ruszać w życie. Niepewność wynika z poczucia braku sensu w życiu, a ten można odnaleźć poprzez miłość. Popkulturę, za którą stoi duchowa pustka, należy odrzucić. Dopiero wtedy każda kobieta stanie się królową i odnajdzie szczęście.
„Wartość kobiety” wyniosła Williamson na wyżyny popularności. Gwiazda talk show Oprah Winfrey zamówiła kilka tysięcy egzemplarzy, które rozdawała widzom swojego programu, sale podczas wykładów Marianne pękają w szwach, a gwiazdy Hollywood zabiegają u niej o duchowe wskazówki i pociechę. Doszło do tego, że Williamson udzieliła ślubu Elizabeth Taylor, chociaż formalnie nie reprezentuje żadnej religii.
Ona sama ze spokojem przyjmuje deszcz pochwał. – Najważniejsze, że docieram z duchowym przesłaniem do osób, które nie potrafią odnaleźć się w żadnej religii – mówi. I dodaje, że w każdym człowieku jest coś z mistyka, bo każdy z nas, nawet jeśli o tym nie wie, poszukuje prawdy. Nigdy nie osiągniemy szczęścia, jeśli nie nauczymy się przyjmować i dawać innym milości.
Stanisław Gieżyński
dla zalogowanych użytkowników serwisu.