W tej sprawie tylko jedna rzecz nie budzi najmniejszych wątpliwości: to, co 11 września 2001 roku zdarzyło się w Nowym Jorku i Waszyngtonie, było aktem potwornego barbarzyństwa, w którego wyniku życie straciło aż 2752 ludzi. Wszystko inne nie jest już tak oczywiste. Bo im więcej czasu mija od tej pamiętnej daty, tym więcej jest pytań. Ot, choćby takich, jak to: dlaczego w dniu ataku niebo nad USA było puste?
Patrolowanie przestrzeni powietrznej nad wielkimi miastami było rutynowym obowiązkiem wojskowych myśliwców od ponad pół wieku. I armia mogła się w tej kwestii pochwalić wieloma spektakularnymi sukcesami. Tylko od września 2000 roku do czerwca 2001 roku Amerykańskie Siły Powietrzne przechwyciły i zmusiły do lądowania 67 samolotów (w tym pasażerskie) po różnego rodzaju alarmach krajowej kontroli lotów.
Dlaczego zatem sześć lat temu przez ponad godzinę i 45 minut od otrzymania informacji o porwaniu boeingów nie wysłały w powietrze ani jednego myśliwca? Czyżby komuś zależało na tym, by porwane maszyny mogły „bezpiecznie” uderzyć w cel? To nie jedyna dziwna okoliczność. Oto według oficjalnej wersji, jeden z porwanych boeingów tuż po starcie zmienił kurs, gwałtownie obniżył pułap lotu i z prędkością 350 mil na godzinę uderzył w siedzibę Pentagonu, robiąc w budynku wyrwę o średnicy 5 metrów. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda dość prawdopodobnie. Lecz dokładniejsze analizy budzą wątpliwości co do takiego przebiegu zdarzeń. Kiedy bowiem wysłucha się opinii specjalistów i przeanalizuje zarejestrowane przez telewizje zdjęcia, nic w tym komunikacie się nie zgadza.
reklama
Po pierwsze – jak twierdzi Russ Wittenburg, pilot doświadczalny Air Force – z technicznego punktu widzenia nie jest możliwe, by boeing 757 mógł w ciągu dwóch i pół minuty obniżyć pułap lotu z 2000 metrów na kilka metrów przy prędkości 350 mil na godzinę, dokonując jednocześnie ostrego zwrotu, który pozwoliłby na wycelowanie w ścianę budynku. Przy tej prędkości i tak skomplikowanym manewrze po prostu zgasłyby mu silniki. Zwłaszcza że za sterami siedział bardzo niedoświadczony, ledwo przeszkolony pilot terrorysta.
Po drugie, nawet gdyby jakimś cudem się to udało, to dlaczego ogromna maszyna po uderzeniu w Pentagon właściwie... zniknęła? Na zdjęciach, jakie wykonały ekipy telewizyjne, nie widać jakichkolwiek szczątków samolotu! Są tylko jego niewielkie fragmenty – tak małe, że można je podnieść ręką. A przecież boeing 757 ma 47 metrów długości, 13 metrów wysokości i rozpiętość skrzydeł sięgającą 38 metrów! Czyżby to wszystko znikło w pięciometrowym otworze?
Nieprawdopodobne! Wystarczy zobaczyć zdjęcia z katastrofy greckiego boeinga 757, który w 2005 roku rozbił się o zbocze góry pod Atenami. Widoczne tam szczątki maszyny są ogromne – mimo dużego pożaru, jaki wybuchł. Tymczasem na fotografiach z 11 września widać tylko kilka blach i mały silnik o średnicy metra. Władze wojskowe twierdzą, że boeing wskutek wysokiej temperatury po prostu... wyparował. Tyle tylko, że aby tak mogło się stać, musiałoby dojść do kolejnego cudu. Jego części są bowiem wykonane ze stopu stali i tytanu, który topnieje w 1688°C. Tymczasem paliwo samolotów pasażerskich jest tak skomponowane, by utrzymywało stałą temperaturę spalania 1120°C. Brakuje zatem ponad 500°C, by maszyna zamieniła się w garstkę popiołu!
Na telewizyjnych filmach jest coś jeszcze równie dziwnego. Oto stutonowy samolot, pakując się w budynek z prędkością 350 mil na godzinę, wybija w ścianie ledwie pięciometrowy, prawie okrągły otwór, w którym całkowicie znika. Nigdzie nie widać śladów po uderzeniu skrzydeł, silników i statecznika, a szyby w oknach na obrzeżu otworu są nietknięte! Aby dopełnić listy cudów, trzeba dodać, że we wszystkich zeznaniach świadków jest mowa o silnym zapachu kordytu – środka wybuchowego używanego w wojskowych pociskach samosterujących. Może więc to nie samolot uderzył w Pentagon?
dla zalogowanych użytkowników serwisu.