Lidka o czystym sercu


Lidka o czystym sercu– Potem była likwidacja stadniny w Wojcieszowie. Kupiłam dwa prawdziwe konie pod siodło: Atlantę i Algiera.
Algier umiał chodzić w zbroi. Jędrek Ciosański z Bractwa Rycerskiego Chojnika pokochał tego konia, kiedy pracował w stadninie. Nauczył go chodzić w zbroi i nie bać się szczęku miecza. Więc się z Lidką zaprzyjaźnili. Uczył ją jeździć, ale nie na padoku. Wskakiwał na siodło, ona wspinała się na Algiera i… musiała nadążyć na wąskich ścieżkach pośród skalnych złomów w złotych, bukowych lasach. Zapragnęła mieć tabun koni.
– Zgoda – westchnął Bogdan. I pojechali do Czech, bo tam konie były tańsze. Za pierwszym razem kupiła dziesięć.
– Te spokojne, które mnie polubiły, zostawały, a resztę odsprzedawałam. I moje szetlandy zaczęły mieć źrebaki...

Po koniach przyszedł czas na ptaki. Zobaczyła je na wsi koło Leszna: woliery, oczka wodne i egzotyczne ptactwo. Sprzedała wtedy swój miejski zakład protetyczny. Było dość gotówki, żeby pobudować woliery, oczka wodne i kupić ptaki. Całą kolekcję. Broniła gęsi przed liskiem, którego ranne szczenię wykarmiła butelką. I przed tchórzem, który umiał się zaprzyjaźnić z kucem i dzikiem Onufrym, którego dostała w prezencie od pracowników rozlewni. Lisek stawał przed wolierą na tylnych łapkach i patrzył. Z taką tęsknotą, że czubatki – gdyby tylko mogły – pewnie same poszłyby na zatracenie.

– Mieliśmy dwa jeżozwierze, lubiły ogród, nigdy się nie oddalały, więc chodziły tu całkiem swobodnie. Aż pewnej nocy poczuły zew wolności. Jeżozwierz przestraszony nie ucieka, atakuje i wyrzuca kolce. Nasi wędrowcy trafili na łąkę pod Świerzawą. A tam turniej strażaków ochotników. Bo to akurat świętego Floriana. Odważni byli tylko do czasu, kiedy kolce nie powbijały się im w strażackie buty... W końcu jeżozwierze uległy przed strumieniem z motopompy i dały się zapędzić do rowu.

– Po takim wyczynie nie mogłam ich zatrzymać… Zadzwoniłam do dyrektora Antoniego Gucwińskiego i zamieszkały we wrocławskim zoo. Dzik Onufry, co lubił mleko, zamieszkał na wolności, w lasach. Leśnicy do dziś go widują. Lisek nie przetrwał Wszystkich Świętych… Całe dnie chodził na spacery po lesie z lamami, kotami i dzikiem, spał w łóżku, ale o świcie wędrował po Podgórkach. Ciągnęły go sąsiedzkie kurczaki.

– Któregoś dnia włamał się do sąsiada. I sąsiad poprzysiągł zemstę. Pierwszego listopada pojechaliśmy do Trzebnicy na grób rodziców. I kiedy wróciliśmy… liska już nie było. A wkrótce nie było już Bogdana. Stres rzucił go na kolana. Walczył tydzień. Siedziała przy nim w szpitalu te sześć nocy. A potem wszystko już musiała zrobić sama. Przytulić jego papugę, której boi się do dziś, bo potrafi uciąć do krwi. Nauczyć się nie płakać. I patrzeć, jak ogród marnieje. Musiała usiąść za mężowskim biurkiem w biurze Kapellanki. O piątej nad ranem. Każdego dnia. Z wyjątkiem niedziel i świąt.

reklama


Kobieta w drodze do studni

– Miałam kiedyś w życiu taki plan: podróże, szympansy… może goryle we mgle? Pragnęłam Afryki, tułaczki. Ale los chciał inaczej. Nigdy dotąd nie musiałam pracować... W każdym razie nie aż tak ciężko.
W biurze rozlewni jest twarda. Nie w ten męski sposób, który każe wywalać nogi na biurko i patrzeć na wszystkich spode łba. Ale twarda jest.
– Prosiłam, żeby pojechał pan do tych wszystkich miejsc, prawda? – nie krzyczy. Listę spraw do załatwienia trzyma tak, żeby kierowca musiał patrzeć w nią jak w lustro. – Powiedziałam, że jeśli nie dotrze pan pod ten adres, może mnie to kosztować utratę klienta, prawda?
– Taaak – kierowca udaje zafrasowanego. Pewnie już wie, że drugiej szansy nie będzie. Choć potrafi wjechać ciężarówką na przełęcz, na którą lekarz nie odważy się terenówką.

– Pracuję z facetami. Muszę być konsekwentna – mówi Lidia bez uśmiechu. – Teraz już tylko jednego nie umiem tak naprawdę. Nie umiem już po prostu usiąść w hamaku. Jeśli mam chwilę, pielę ogród. Kiedyś śmiałam się z męża, bo nawet przez sen mówił: „Mietek – śruba, Mietek – klucz trzynastka…”, a teraz sama mam ten sen, że naprawiam maszyny w rozlewni. Niedziela jest inna. Idą po łące z Eugeniuszem, trzymają się za ręce i mają kosze pełne chleba i marchewek. Konie lubią marchewki, lamy – polski chleb. Dzieci lubią lamy i konie. Przyjeżdżają do Podgórek, żeby się bawić. Eugeniusza poznała, kiedy otworzyła agroturystykę i przystąpiła do stowarzyszenia. Urządziła wokół domu place zabaw, ujeżdżalnie, ścianę wspinaczkową, teren piknikowy.

Chciała, żeby konie i dzieci były razem. Gotowała grochówkę, stawiała przed dziećmi miski na długim stole w stajni. Konie chrupały owies, dzieci jadły grochówkę. I miały w oczach słońce. Dziś czasu na przyjmowanie dzieci nie wystarcza. Na szczęście ma córki. No i pracowników. Ale wieczorem idzie na łąki. Konie biegną położyć jej głowę na ramieniu. Jak przez te wszystkie miesiące, kiedy była sama. Kiedy nie było męża, a ona po całym dniu pracy stała tam, pośród koni, i tyle miała jeszcze w sobie siły, żeby przytulić się i płakać. Studnia jest w połowie drogi. Czysta. Jak serce. Tej dziewczynki, która wie, jak włożyć ręce do ziemi i znaleźć to, co trzeba.

Grzegorz Kapala

Źródło: Wróżka nr 10/2008
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

Promocja wróżka